Tylko awans

Tylko awans

Prezes PZPN, Michał Listkiewicz: – Gdybyśmy nie wygrali tych eliminacji,w głowę powinni sobie strzelić wszyscy – ode mnie zaczynając i na ostatnim zawodniku kończąc Takiej serii jak Jerzy Engel nie miał nawet Kazimierz Górski. Remis w wyjazdowym spotkaniu z Islandią był 12. meczem reprezentacji Polski bez porażki. To statystyczny rekord. – Najważniejsze, że ta drużyna nauczyła się nie przegrywać – mówi Jerzy Engel. I dodaje, że oddałby wszystko za awans do finałów mistrzostw świata. Jednocześnie remis z Islandią był kolejnym spotkaniem, którego biało-czerwoni nie potrafili rozstrzygnąć na swoją korzyść bez narzekającego znów na kontuzję Emmanuela Olisadebe. Engel nie, Engel tak Niewiele ponad rok temu mało kto dawał polskiej reprezentacji szansę na odegranie znaczącej roli w eliminacjach. Mało kto dawał też szansę na utrzymanie posady Engelowi. Po serii słabych występów i porażek w meczach towarzyskich część środowiska już spekulowała na temat następcy. Kiedy zaś trener reprezentacji mówił o zgrywaniu poszczególnych elementów i postępach w grze, usłyszał od jednego ze starszych szkoleniowców: “Chyba oglądamy różne mecze”. Jedni pokpiwali z jego powiedzenia, że “Ta reprezentacja będzie grała na tak”, inni przy każdej nadarzającej się okazji podpowiadali, co ma robić. Tymczasem Engel konsekwentnie robił swoje: – W Polsce wszyscy znają się na piłce i to jest dramat, jeśli trener ulegnie czyjejkolwiek presji. Ostatecznie PZPN zachował, spokój, Engel pracę, a na dodatek w drużynie pojawił się czarnoskóry Emmanuel Olisadebe. I wszystko zaczęło się toczyć jak w bajce. Przy dobrych układach sprawa awansu do finałów mistrzostw świata w Japonii i Korei może zostać przesądzona już 1 września. Wystarczy, że wygramy z Norwegią, a Białoruś nie wygra z Ukrainą. – Nie wiem, czy stanie się to już w sobotę, ale gdybyśmy nie wygrali tych eliminacji, w głowę powinni sobie strzelić wszyscy – ode mnie zaczynając i na ostatnim zawodniku kończąc – mówi prezes PZPN, Michał Listkiewicz. – Pamiętam, co się działo, gdy zdecydowaliśmy o wyborze Engela. I na nim, i na mnie, i na Zbyszku Bońku nie zostawiono suchej nitki. W samym związku były uśmieszki, że to tylko na chwilę, a za parę miesięcy będziemy szukać nowego selekcjonera. To była trafna decyzja, bo to bardzo dobry trener. Porównując z poprzednikiem – pracuje bez pary w gwizdek i zadęcia, a i wartość merytoryczna przygotowania do meczów jest lepsza. Dlaczego nie? Ostatni raz zagraliśmy w finałach mistrzostw świata w 1986 r. w Meksyku. Odchodzący w atmosferze totalnej krytyki Antoni Piechniczek powiedział wówczas, że zaczeka na trenera, który wprowadzi jako następny polską reprezentację do finałów MŚ. Najpierw był Wojciech Łazarek. – Nie ma sensu odgrzebywać pewnych spraw – mówi dziś Łazarek. – Owszem, miałem bardzo fajną reprezentację, bardzo dobrych piłkarzy, z charakterem i umiejętnościami. Trafiliśmy jednak na Anglików i Szwedów z ich najlepszego okresu. Gdybyśmy znaleźli się wówczas w apogeum organizacyjnym i finansowym, może udałoby się nam osiągnąć więcej. Jeśli porównywać dzisiejsze warunki do tamtych, można dojść tylko do jednego wniosku: mówimy o dwóch różnych światach, a nie tylko o tym, że to była inna grupa, inni rywale i inna skala trudności. Słynący z barwnego języka Łazarek kwituje tamte lata stwierdzeniem: – To była po prostu walka gołej dupy z batem. Nie wspomnę o tym, że kiedy był już kawałek drużyny, powstało całe zamieszanie związane z ucieczką za granicę Andrzeja Rudego i Marka Leśniaka. Jeszcze gdy wygraliśmy 3-0 z Norwegami tydzień przed meczem ze Szwecją, byłem pewien, że jest dobrze. W Szwecji wyrównaliśmy minutę przed końcem, by za chwilę stracić bramkę. Pan Bóg nas opuścił. Z Anglią musiałem znów postawić na doświadczonych piłkarzy i przegrałem. Łazarka zastąpił Andrzej Strejlau. I jemu się nie udało. – Minimalnie, ale jednak byliśmy gorsi – wspomina Strejlau. – Trafiliśmy na zespoły ze ścisłej czołówki światowej. Wtedy przecież odpadła Anglia, a w finałach zagrały Norwegia i Holandia. Cokolwiek powiedzieć – teraz nasza grupa jest słabsza. Marek Koźmiński stwierdził, że to dla tego pokolenia piłkarzy ostatni dzwonek, żeby zaistnieć. I ma rację. Większość z nich to zawodnicy z 30, 40 meczami w kadrze na koncie. Doświadczeni, ograni. Inaczej wygląda rywalizacja w ich klubach. Kiedy Robert Warzycha przyjechał

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 35/2001

Kategorie: Sport