Województwo mazowieckie zrobiło prawdziwą furorę na wystawie Expo 2000 – Wystawa Expo 2000 na zawsze już będzie nam się kojarzyć z twoją grą – tak grupa gości z Hanoweru, która odwiedziła polski pawilon, skomentowała chopinowski recital Marka Brachy, 14-letniego wirtuoza. W istocie, Marek, wesoły i pogodny chłopak, uwielbiający Metallicę, święcił triumfy w czasie czterech dni, od 14 do 17 września, gdy w polskim pawilonie gościło Mazowsze. Codziennie dawał po trzy-cztery koncerty utworów najbardziej mazowieckiego z polskich kompozytorów – i zawsze gromadził tłumy wiwatujących słuchaczy, którzy siadali na podłodze, na lnianych poduszkach z logo Mazowsza, podawanych przez hostessy odziane w suknie ozdobione jabłkowym wzorem. Jabłka były oficjalnym niemal symbolem Mazowsza. U wejścia do polskiego pawilonu stała hoża mazowiecka dziewoja z czerwono-zielonych jabłek. Dziewoja budziła nie tylko platoniczne zainteresowanie widzów i pod koniec każdego dnia notowano pewne ubytki w jej jabłkowym ciele, pracowicie uzupełniane co rano. Ciągle też trzeba było dosypywać jabłek do ogromnego kosza, stojącego po drugiej stronie wejścia, bo widzowie konsumowali je w tempie kilkudziesięciu kilogramów na godzinę – nie tylko dlatego, że smaczne, ale że i darmowe. A był to ewenement, bo w innych pawilonach narodowych za darmo nie można było dostać nawet łyka wody. Wbrew podejrzeniom złośliwców, nie były to jabłka kupowane na hanowerskich bazarach, lecz najprawdziwsze, mazowieckie. Mocnym akcentem muzycznym były też występy kwintetu jazzmana, Zbigniewa Namysłowskiego, który – także trzy razy dziennie – dawał efektowne koncerty jazzu nowoczesnego, wyraźnie jednak inspirowanego mazowiecką muzyką ludową. Ci, co chcieli posłuchać oryginalnej, etnicznej muzyki Mazowsza w jej najstarszych znanych wersjach, nie mogli przegapić koncertów Kapeli Mazowieckiej. Dawnym pieśniom, śpiewanym przez wokalistkę, Annę Brodę, towarzyszyły stare bądź zrekonstruowane instrumenty – barabany, basy, lira korbowa. Wokalistka miała i dodatkowe, macierzyńskie obowiązki, bo w przerwach między koncertami zajmowała się malutkim, ale nader dynamicznym Tolkiem. W centralnym punkcie naszego pawilonu – pod “drzewem życia”, na rynku otoczonym kurpiowskimi chatami (zbudowanymi bez gwoździ) stanęły warsztaty artystów. Halina Fijołek na swoich starych krosnach tkała niezwykłe kilimy, wyglądające pięknie z obu stron. Niemieccy widzowie oblegali ją bez przerwy – i pewnie pani Halina utkałaby znacznie więcej, gdyby nie ciągłe rozmowy z zainteresowanymi. – Kilim o rozmiarach 1,1 na 2,1 m wymaga 4,5 kilograma wełny, ale nie każda wełna się nadaje. Ta z polskich owiec tatrzańskich jest za puchata. Jak pracuję po 10 godzin dziennie, to taki kilim zrobię po trzech tygodniach. Nauczyłam się tego od mamy, która w domu tkała płótno na prześcieradła – tłumaczyła cierpliwie. Wielu miłośników miały też kurpiowskie wycinanki Apolonii Nowak. Jest ona zresztą artystką uniwersalną. Podczas mazowieckiej prezentacji pięknie śpiewała oraz grała na organkach, czyniąc konkurencję Mieczysławowi Borkowskiemu, wielkiemu mistrzowi tego instrumentu, który, choć stuprocentowy amator, grał tak, że wszystkim się zdawało, że to gra co najmniej akordeon z towarzyszeniem perkusji. Pan Mieczysław swoją muzyką umilał pobyt gościom polskiego pawilonu, a posiłki podawane w naszej eleganckiej restauracji smakowały jeszcze lepiej przy takim akompaniamencie. – W domu mnie gonili, mówili, skończ wreszcie z tym graniem, a teraz proszę, reprezentuję Polskę i Mazowsze na najważniejszej wystawie świata – mówił zadowolony. Nieco z boku zasiadła pani Gabriela Seroka: – Już nie wiem, ile tego wszystkiego zrobiłam. Przywiozłam ze sobą słomę żytnią z całego snopka, wcześniej gotowałam ją przez 8 godzin. Całej mojej sztuki nauczyłam się od babci i z kolei przekazałam wszystko córce i synowej. Zachwycone dzieci razem z nią robiły ze słomki i bibułki laleczki, jeże, kwiaty – a wspólną pracę dostawały, oczywiście, w prezencie. Umiejętności mistrzowskiego wyplatania efektownych koszyków również i pan Ryszard Śledź nauczył się od dziadka – ale jego syn już nie interesuje się tym zajęciem. Technologia robienia koszyków bardzo zainteresowała natomiast Japończyków. – U nas już nikt nie chce się takimi rzeczami zajmować, to wielka rzadkość – wyjaśniali. Najciężej fizycznie pracował chyba rzeźbiarz, Krzysztof Grodzicki, który wyczarowywał świątki i zwierzęta z topolowych pni. – Wyżyć z tego niełatwo.
Tagi:
Andrzej Dryszel