W Turcji działa 14 obozów dla Syryjczyków. O Kurdach nikt tu nie chce mówić Robert Kulig Korespondencja z Turcji Meczet, szkoła, nowoczesny plac zabaw, a nawet pralnia i fryzjer. Wszystko wygląda jak w poprawnie funkcjonującym mieście arabskim, gdzie niczego nie brakuje. Ale to nie miasto, lecz obóz dla uchodźców w tureckiej prowincji Hatay. Tysiące osób nawiązują tu nowe znajomości i przyjaźnie, zawierają małżeństwa. Pośród gęsto ustawionych namiotów ludzie mogą zjeść, napić się czy zadbać o swoje potrzeby. Za darmo. Oczywiście wszędzie namalowane są tureckie flagi, by potrzebujący wiedzieli, komu za to wszystko dziękować. Różnica między normalnym miastem a miastem namiotów to ogrodzenia. Teren jest otoczony stalowym płotem obłożonym niebieskim brezentem, a ruch przez bramę – ściśle kontrolowany. Mieszkańcy muszą się rejestrować przy każdym przekroczeniu wyznaczonych granic, dziennikarze zaś mogą się poruszać zgodnie z ustaloną marszrutą pod opieką delegata rządowego. Ma to zagwarantować intymność uchodźcom przemieszczającym się po schludnych i regularnie sprzątanych ulicach, ale także nie pozwolić niepowołanym na wchodzenie i oglądanie wydarzeń na terenie obozu, gdzie schronienie znalazło ponad 12 tys. osób. Tu nie widać większego przejęcia toczącą się zaledwie 100 km dalej wojną domową w Syrii między powstańcami a rządowymi siłami Baszara al-Asada. Ludzie są uśmiechnięci i zadowoleni. W namiotach telewizory podłączone do anten satelitarnych pozwalają obserwować realia wojenne, a laptopy z dostępem do internetu ułatwiają komunikację z najbliższymi. Na zewnątrz rozstawiono plastikowe krzesła, by przy fajce wodnej rozmawiać o końcu dyktatury prezydenta Syrii i o ewentualnych obawach związanych z przyszłością. – Od trzech miesięcy nie mogę się dodzwonić do brata w Aleppo. Nie wiem, co się z nim dzieje. Nie był zaangażowany politycznie, prowadził swój biznes. Boję się, że mógł stracić życie podczas ataku rakietowego – mówi Wassim, uchodźca w Hatay. – Poza tym jestem tu bardzo szczęśliwy. Niczego nam nie brakuje. Organizacja jest idealna, tylko wodę musimy przynosić, bo nie ma instalacji podłączonych do namiotów. Ale nie narzekamy, bo my nawet nie mamy do czego wracać. Widziałem w telewizji, że nasza dzielnica została zupełnie zniszczona. Z pomocą wolontariuszy Nad sprawnym funkcjonowaniem obozów, których tylko w Turcji jest 14, pracuje ponad 60 organizacji lokalnych oraz międzynarodowych wraz z 40 tys. wolontariuszy. Dzięki staraniom tureckiego rządu nie brakuje wody, jedzenia, książek i przyborów do nauki, a nad logistycznymi usprawnieniami infrastruktury czuwa UNHCR (Wysoki Komisarz ONZ ds. Uchodźców). Kiedy brakuje rąk do pracy, uchodźcy pomagają innym potrzebującym – korzystając z narzędzi dostarczonych przez rząd. – Turecki rząd zadeklarował tymczasową pomoc i system ochronny dla Syryjczyków. Jego podstawowe elementy dotyczą polityki otwartej granicy ze wstępem dla osób szukających schronienia, ochrony przed przymusowymi powrotami oraz systemu ewidencji osób i ich potrzeb – mówi Selin Unal, koordynatorka z ramienia UNHCR. Działania te mają zagwarantować bezpieczeństwo, stabilizację i wydawanie produktów potrzebnych do normalnego życia w taki sposób, by wszyscy czuli się komfortowo. – Na początku było ciężko z racjonalnym żywieniem, ale sytuacja jest już opanowana. Teraz nadchodzi zima i kolejny problem. Jeśli nie zorganizujemy koców, będzie marnie. Jedyna nadzieja w ONZ, która ma przeznaczyć dla nas 1,5 mld dol. – dodaje Abdelkader Kaptur, koordynator ds. zasiłków i niesienia pomocy Syryjczykom. Na razie wpłynęła część tej kwoty, dlatego większość finansuje turecki rząd. Wsparcie w organizacji tymczasowego życia ma zaprocentować przy budowaniu współpracy gospodarczej i społecznej między nowym syryjskim rządem a Turcją. Zaangażowanie polityków i wolontariuszy tureckich na terenie obozów dla Syryjczyków w Turcji pozwala zorganizować każdą potrzebną rzecz. Często pomoc wykracza poza podstawowe potrzeby. Dzięki lokalnej spółdzielni pracy Fariha i Sulejman zorganizowali huczne wesele, na które nigdy nie mogliby sobie pozwolić w normalnych warunkach. – Poznaliśmy się jeszcze w Syrii, w Damaszku. Chcieliśmy się pobrać, ale wojna pokrzyżowała nam plany. Tutaj jesteśmy już pół roku. Opowiadaliśmy rodzinie o naszych zamiarach. Usłyszała to wolontariuszka, chyba z międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Pobiegła do swoich znajomych, a po tygodniu zapytała mojego ojca, czy ślub jest aktualny i czy możemy przygotować intercyzę – opowiada Fariha. – Nie pamiętam, jak to się stało, ale po trzech dniach rodzice wyrazili
Tagi:
Robert Kulig