30 lipca 25-letni Dmytro Nikiforenko zmarł podczas interwencji policji we Wrocławiu. Początkowo świadkowie zdarzenia zeznali, że Nikiforenko był pijany, agresywny, próbował gryźć i kopać funkcjonariuszy. Prawda może być jednak zupełnie inna.
Jacek Harłukowicz z „Gazety Wyborczej” dotarł do nagrania z policyjnych kamer i minuta po minucie zrelacjonował co się działo.
„Pod WrOPON podjeżdżają o 22.19, ale z samochodu wyciągają Dmytrę dopiero o 22.27. Nie wiadomo, co działo się z nim w tym czasie. Za to do izby idzie, jakby był groźnym przestępcą: ręce skute z tyłu, wygięte przez funkcjonariuszy nad głowę, do tego jeden z nich dociska jego głowę do dołu.
W poczekalni płacze, zwija się i coś krzyczy (monitoring nie rejestruje dźwięku). Twarz ma całą czerwoną. Jedno z ujęć pokazuje na niej charakterystyczną oleistą plamę po spryskaniu gazem. Na tyle świeżą, że musiał on zostać użyty bezpośrednio przed wprowadzeniem do izby. (…)
O 22.40 policjanci wnoszą go do izolatki i próbują zapiąć w pasy. Zaczyna się półgodzinna katorga. Skrępowany Dmytro nie atakuje, napina się jednak, szarpie i próbuje oswobodzić. W pewnym momencie siedzi na nim już dziewięć osób: policjantów i pracowników WrOPON. Najbardziej agresywni – policjant Konrad S. i zatrudniony w ośrodku na etacie ratownika Konrad K. – co pewien czas uderzają Ukraińca pięścią. (…)
O 22.52 – mimo że Dmytro leży już spokojnie i w ogóle nie wierzga – policjanci cały czas na nim siedzą i podduszają. Biją po głowie, jeden wciąż przyciska kolanem. Dwie minuty później sytuacja się zmienia. Kompletnie bierna wobec zachowania policji lekarka Joanna K. wybiega z sali i wraca z pulsometrem. Funkcjonariusze zaczynają wypinanie Dmytry z pasów. Ktoś otwiera okno, ktoś bada puls, inny świeci latarką w oczy, obserwując reakcję źrenic. (…)”
Według biegłych Dmytro Nikiforenko zmarł w wyniku gwałtownego uduszenia.
Warto zaznaczyć, że policjantów nie zawieszono wkrótce po ich interwencji z 30 lipca, tylko dopiero dzisiaj (2 września), po opublikowaniu artykułu. Wobec dwóch z nich wszczęto procedurę wydalenia ze służby.
Policja czy milicja?
Bartek Sokołowski z Lubina, Tomasz Osiński z Krotoszyna, Łukasz Ł. z Wrocławia – to ofiary interwencji policji tylko z ostatnich kilku tygodni.
– Od lat mamy w Polsce pewną prawidłowość, że policjanci nie są rozliczani za tego typu historie – mówi Piotr Kładoczny, szef działu prawnego Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która wystąpiła do Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu o wyjaśnienia w sprawie śmierci Tomasza Osińskiego. – Fakt, że takich przypadków jest wiele, rodzi podejrzenie, że mamy źle wyszkoloną policję, niewłaściwie dobrane kadry. Kiedy dochodzi do incydentów, nawet znacznie drobniejszych niż ten, sprawy często są umarzane. A jeśli do sądu trafiają akty oskarżenia, procesy trwają bardzo długo. Bywa, że kończą się wyrokiem sądu, który na przykład po 10 latach orzeka łagodną karę, wskazując, że przez ten czas oskarżeni policjanci nie dopuścili się innych nadużyć. Te postępowania ciągną się tak długo, że opinia publiczna traci tym zainteresowanie. Nie postuluję skazywania policjantów na długie lata więzienia, jednak każdy z nich powinien wiedzieć, że doprowadzenie do śmierci człowieka poprzez nadużycie uprawnień kończy się nie tylko utratą pracy, ale też nieuchronną, adekwatną karą – powiedział Kładoczny portalowi onet.pl.
fot. James Paramecio/Pixabay
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy