Umarł Umberto Eco – antropolog, historyk, semiotyk, pisarz, publicysta… W naszych czasach dwóch było tylko, którzy tak umieli poloneza wodzić: Eco oczywiście i Roland Barthes. Pisał Barthes, że kiedy widzi średniowieczną rycinę – rycerz pędzi z proporcem i mieczem, by uwolnić pannę, do której właśnie dobiera się skrzydlaty smok, w głębi skaliste góry, na turniach potworne ptaszyska, a w prawym dolnym rogu sielski pastuszek wyprowadza owieczki na pastwisko – jest w stanie dokonać kompetentnej analizy, co to oznacza w świecie symbolu i mitu, szkolnymi słowy: co autor miał na myśli. Ale, dodaje zaraz Barthes, na tym koniec. Z braku weny literackiej nie jestem już w stanie wyobrazić sobie, co będzie potem. Czy rycerz uwolni dziewicę, dokąd odlecą potwory z wierchów, co stanie się z pastuszkiem. Może właśnie ten tekst, na złość Barthesowi, natchnął Umberta Eco, żeby pójść krok dalej, pokazać, co się rycerzowi przytrafiło. Niestety, moim zdaniem, nie do końca mu się to udało. Wbrew apologetom, a piszę to z bólem, gdyż jest między nimi mój wielki przyjaciel Wiesław Szpilka, którego opinie są dla mnie ogromnie ważne, powieści historyczne Eco są mikre. Poczynając od „Imienia róży” opisującego świat sprzed wieków i jego powikłania w kategoriach miałkiego, czarno-białego kryminału z elementami spisku i ukrytych skarbów. Światowa krytyka zachwyciła się jednak, oparty na powieści film z samym Seanem Connerym zrobił furorę i tym lepiej dla truchła. O znakomitych pracach semiologicznych Umberta Eco pisać w tym felietonie nie będę, gdyż to, jak „Semiologia życia codziennego” czy „Nieobecna struktura”, rzecz dla ekspertów. Zanudziłbym czytelników, a zresztą, żeby wyjaśnić, o co chodzi, potrzeba by było kilkudziesięciu stron. Napiszę więc tylko, gdyż akurat w tej dziedzinie za specjalistę się uważam, że jeśli ktoś podważa tutaj dokonania Eco, niech bierze wiaderko, grabki, łopatkę i wraca do swojej piaskownicy. Panom dziękujemy! Aliści nawet nie w nauce krył się prawdziwy geniusz Umberta Eco. Cóż to był za wspaniały publicysta (felietonista?). Pisał np., to drobny, może drugorzędny, ale jakże pod powłoczką paradoksu przenikliwy fragment z jego kilkuset komentarzy („Jak podróżować z łososiem”, „Cmentarz w Pradze”): „Na jedną tylko rzecz, nawet gdyby uważały ją za najistotniejszą dla swoich celów, nie poważą się ani ruchy studenckie, ani rewolty miejskie, ani najzajadlejsi nawet kontestatorzy: na najechanie boiska podczas niedzielnego meczu. Sama już propozycja takiej akcji uznana zostanie za absurdalną kpinę. Spróbujcie ją przedłożyć, zaśmieją się wam w nos. Spróbujcie ją powtórzyć, uznają was za prowokatorów. Hordy studentów mogą zabawiać się w niszczenie koktajlami Mołotowa samochodów jakiejkolwiek policji. Ze względu na rację stanu, prestiż państwa, wymogi jedności narodowej… represje będą stonowane, więc i starcia nie nazbyt krwawe: 40 zabitych co najwyżej. Natomiast atak na stadion podczas meczu spowoduje krwawą i ślepą masakrę, dokonaną przez obywateli porażonych miarą zniewagi, którzy nie mając nic ważniejszego do obrony niż owo najwyższe pogwałcone prawo, gotowi byliby do generalnego linczu. Spróbujcie zająć katedrę; biskup będzie oczywiście protestował, znajdzie się paru oburzonych katolików, ale także popierających rzecz dysydentów; lewica będzie wyrozumiała, antyklerykałowie koniec końców zadowoleni. Albo zajmijcie siedzibę którejkolwiek z partii politycznych; inne partie – pokrewne czy nie – myśleć będą naprawdę, że dobrze tamtym tak, mają, na co zasługują. Gdyby jednak ktokolwiek targnął się na stadion, liczyć nie mógłby na niczyją solidarność. Kościół, lewica, państwo, palestra, Chińczycy, Liga Kobiet, anarchiści, związkowcy… potępiliby zbrodniarzy jednogłośnie. Istnieje więc taka sfera wrażliwości społecznej, której podrażnić – czy to z przekonania, czy z oportunizmu nie poważy się nikt”. Czyż nie jest to, chociaż pisał Włoch o Włochach, pełny wizerunek relacji między naszymi władzami i kibolami? A Umberto Eco spacerował sobie dalej i przenikliwym spojrzeniem mierzył parlamentaryzm, liberalizm ekonomiczny, gwiazdorstwo, „potęgę” telewizji czy czasem rzeczy pozornie bez znaczenia, takie jak menu w samolotach, sposoby rozmowy z urzędnikami, perypetie związane z utratą dokumentów… Kiedy już przeczytaliśmy, mówimy sobie: ależ my to wszystko wiedzieliśmy od zawsze. Być może. Tylko że Umberto Eco umiał to sformułować, obnażyć i podsumować słowami Gogola: „Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!”. I może na tym właśnie polega
Tagi:
Ludwik Stomma