Urzędnicy na etacie gangu

Urzędnicy na etacie gangu

Dzięki „pomocy” pracowników urzędu w Bemowie gangsterzy z Pruszkowa legalizowali skradzione samochody Publiczna debata na temat policyjnej akcji w Magdalence straciła swój impet. Nie oznacza to jednak, że tragiczne wydarzenia z początku marca br. mają już tylko historyczne znaczenie. Oto bowiem okazuje się, że Prokuratura Okręgowa w Warszawie opóźni o kilka tygodni przekazanie do sądu akt sprawy tak zwanej bemowskiej ośmiornicy. Bezpośredni powód – prokurator prowadzący śledztwo na kilka ostatnich tygodni zaangażowany został do wyjaśniania okoliczności innej sprawy – właśnie strzelaniny w Magdalence. – Zapowiadany na drugą połowę kwietnia termin przekazania aktu oskarżenia nie zostanie dotrzymany. Śledztwo przedłużono do 18 maja br. – potwierdza Maciej Kujawski, rzecznik prokuratury. Tymczasem sprawa bemowskiej ośmiornicy ma niebagatelny charakter – chodzi w niej o współpracę między pracownikami Wydziału Komunikacji Urzędu Gminy w warszawskim Bemowie a gangiem pruszkowskim. Jej celem było legalizowanie skradzionych samochodów – przede wszystkim drogich, zagranicznych aut wysokiej klasy. Jak wynika z ustaleń śledztwa, od września 1997 r. do maja 2001 r. tym kanałem „wyprano” co najmniej kilkaset pojazdów. Mercedes „Pershinga” Na trop przestępczej siatki naprowadził policjantów ówczesny burmistrz gminy Bemowo, Wiesław Sikorski. To on, przeglądając zdjęcia z miejsca zabójstwa Andrzeja Królikowskiego, ps. „Pershing”, dostrzegł, że mercedes mafijnego bosa zarejestrowany był w bemowskim urzędzie. Tymczasem przywódca „Pruszkowa” mieszkał w podwarszawskim Ożarowie. Burmistrz poprosił o wyjaśnienie naczelnika wydziału komunikacji, Jerzego C. Ten jednak nie był w stanie udzielić przekonującej odpowiedzi, o czym burmistrz poinformował policję. Zaraz po tym w urzędzie gminy pojawiła się ekipa śledczych, starannie przeglądając rejestry wydziału komunikacji. Już z pobieżnej lektury wynikało, że na 12 tys. rejestrowanych rocznie aut co najmniej kilkaset przypadało na osoby bezrobotne. W jaki sposób stać je było na posiadanie markowych często samochodów? W połowie maja 2001 r. policjanci znali już odpowiedź – to wówczas aresztowano Jerzego C. oraz czworo podległych mu pracowników wydziału komunikacji. Ci ostatni zeznali, że z polecenia naczelnika rejestrowali na fikcyjnych właścicieli skradzione auta. – To szokująca wiadomość – komentowali aresztowania radni warszawscy. Jerzy C. był bowiem jednym z nich, co więcej, w chwili zatrzymania pełnił funkcję wiceszefa miejskiej komisji… bezpieczeństwa. W oczach radnych C. – biegły sądowy w sprawach samochodowych z ponad 20-letnim stażem – uchodził za osobę bardzo kompetentną i uczciwą. Skonsternowani samorządowcy wspominali jego wypowiedzi, w których zapewniał, że ma pomysły na wykrywanie nielegalnych działań urzędników. Przypominali, jak zabiegał o ewidencjonowanie kradzionych dowodów rejestracyjnych, gdyż – przestrzegał – na te dokumenty rejestrowane są „lewe” samochody… Na obradach komisji Jerzy C. wielokrotnie domagał się udzielenia urzędnikom dostępu do centralnego systemu informacji policji, gdzie na bieżąco można sprawdzić, czy rejestrowany samochód nie jest kradziony. Słowem, rzeczywiście sprawiał wrażenie człowieka przejętego rolą stróża bezpieczeństwa. W tym samym czasie, jak wynika z ustaleń toczonego od niemal dwóch lat śledztwa, dobrowolnie współpracował z gangiem, samemu wyznaczając stawki za legalizację aut. „Słupy” pod urzędem – Wysokość stawek to tajemnica śledztwa – mówi Maciej Kujawski. Nieoficjalnie jednak wiadomo, że wahały się one między 2,5 a 4 tys. zł w zależności od marki i rocznika auta. Lwia część tych pieniędzy wędrowała do kieszeni Jerzego C. – pozostali urzędnicy otrzymywali „działki” w wysokości 100-500 złotych, wypłacane osobiście przez naczelnika. To kierownik również zajmował się bezpośrednimi kontaktami z przedstawicielami przestępczego półświatka. W jego gabinecie częstymi gośćmi byli m.in. Artur M. i Mirosław S. (obaj mężczyźni także zostali aresztowani). Pierwszy z nich zajmował się fałszowaniem dokumentów odpraw celnych, faktur zakupu i dowodów rejestracyjnych poprzednich właścicieli aut, które następnie dostarczał do bemowskiego urzędu. Drugi wyszukiwał „słupy”, czyli osoby, które godziły się na rejestrowanie samochodów na swoje nazwisko. Znajdował ich pod urzędami pracy lub w spelunkach. – Płaciłem im alkoholem lub dawałem po kilka-kilkaset złotych – zeznał w śledztwie Mirosław S. Jeden z takich „słupów”, bezrobotny alkoholik, w ciągu dwóch lat stał się „właścicielem” pięciu luksusowych aut… W tej chwili w sprawę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 18/2003, 2003

Kategorie: Kraj
Tagi: Marcin Kulpa