Żeby utrzymać się u władzy, Pedro Sánchez złożył na ołtarzu nawet hiszpańską konstytucję Tylko na ulicach Madrytu 700 tys. osób, ponad milion w całym kraju. Jeden z weteranów prawicowej polityki, Alejo Vidal-Quadras, postrzelony w twarz. Santiago Abascal, lider ultraprawicowej partii Vox, wzywający do „społecznego oporu” wobec zawiązującej się lewicowej koalicji rządzącej. Unijny komisarz sprawiedliwości Didier Reynders piszący do Pedra Sáncheza list z żądaniem ujawnienia warunków porozumienia z partią Junts i wyrażający obawy, że Hiszpania narusza wspólnotowe normy praworządności. Manfred Weber, lider Europejskiej Partii Ludowej w europarlamencie, wzywający do ogólnoeuropejskiej debaty w sprawie Hiszpanii, sugerujący przy tym, że Sánchez łamie konstytucję. Dziennikarze śledczy z „New York Timesa” i „Wall Street Journal” przypominający, że sześć lat temu separatyści sami szli po pomoc do Kremla, a ten oferował miliard dolarów na start, byleby tylko secesja Katalonii doszła do skutku. Sędziowie, intelektualiści i konstytucjonaliści piszący listy otwarte do premiera, w których alarmują, że Hiszpania wchodzi w erę populizmu i upolitycznienia sądów. W takich warunkach socjaliści z PSOE, pod rękę z koalicją Sumar, nowym wcieleniem lewicowo-populistycznego Podemos, budowali parlamentarną większość. A to i tak tylko te oficjalne i najbardziej wyraziste głosy sprzeciwu. Z hiszpańskiej ulicy dochodziło ich znacznie więcej, i często były nieparlamentarne, bo Sáncheza oskarżano w minionych tygodniach o wszystko: korupcję polityczną, konstytucyjny zamach stanu, zdradę narodową, sprzedanie ideałów demokracji. Każdy mógł wybrać sobie obelgę, która pasuje mu najbardziej – i większość, jeśli była przesadzona, to nieznacznie. Bezpośrednią przyczyną tego trzęsienia ziemi są oczywiście wybory z 23 lipca, w których ani prawicy, ani lewicy nie udało się zdobyć większości wymaganej do sformowania rządu, czyli co najmniej 176 mandatów. Więcej szabel miał ewentualny alians Partii Ludowej (PP) z Vox, ale ich zdolność koalicyjna była zerowa. Musieliby szukać poparcia w małych, najczęściej regionalnych albo wręcz separatystycznych partiach, a na to nie było chęci po żadnej stronie. Dlatego lider PP Alberto Núñez Feijóo, choć dowiózł wyborczą wygraną swojego ugrupowania, już w trakcie wieczoru wyborczego przemawiał jak głównodowodzący przyszłej opozycji. Lewica początkowo miała trudniej, dwie główne partie zebrały łącznie 152 mandaty, ale ostatecznie 16 listopada 179 posłów udzieliło Sánchezowi wotum zaufania. Żeby jednak zrozumieć, dlaczego trzeba było w tym celu postawić pod znakiem zapytania konstytucyjną przyszłość kraju i przepraszać się z ludźmi, którzy Hiszpanii jako kraju unitarnego nie uznają, należy się cofnąć i spojrzeć szerzej, na całą Europę. Puigdemont ma głos 1 października 2017 r. było podobnie, może nawet jeszcze bardziej nerwowo. Carles Puigdemont, wtedy pełniący funkcję prezydenta regionu Katalonii, zarządził referendum w sprawie oderwania się prowincji od reszty kraju. To była awantura jak najbardziej zapowiedziana, nastroje secesyjne dojrzewały w Barcelonie od dawna, a za niepodległością opowiadały się prominentne postacie, ważne dla tutejszej tożsamości, np. słynny trener piłkarski Pep Guardiola. Trzy lata wcześniej zostało zresztą przeprowadzone pierwsze, czysto symboliczne głosowanie za odłączeniem się od Hiszpanii. To były lata wielkich turbulencji na Półwyspie Iberyjskim, pozostałość po kryzysie finansowym, dodatkowo naznaczone korupcją w rządzie Partii Ludowej i rekordowo niskimi notowaniami hiszpańskiej rodziny królewskiej. Na tronie zasiadał jeszcze wtedy Juan Carlos I, który zaledwie kilka lat wcześniej wzbudził kolejną w swoim monarszym życiu falę kontrowersji, wyjeżdżając na safari i dając się sfotografować na tle zabitego przez siebie słonia. Na tym żyznym gruncie kiełkowało poparcie dla ruchów separatystycznych, które najpierw, w 2015 r., wyniosło tę opcję do władzy w regionie, a potem uczyniło możliwym, przynajmniej z politycznego punktu widzenia, referendum. Prawnie głosowanie nie miało racji bytu, nie mogło być wiążące, bo choć hiszpańska konstytucja z 1978 r. teoretycznie pozwala na organizację plebiscytu secesyjnego, musiałby on się odbyć w całym kraju, nie tylko w zbuntowanej prowincji. Mimo to Puigdemont zignorował ostrzeżenia z Madrytu i głosowanie przeprowadził. 90% opowiedziało się za niepodległością, ale frekwencja wyniosła zaledwie 43%, bo partie głównego nurtu zorganizowały skuteczny bojkot referendum. Dalszy ciąg jest już doskonale znany. Prawie półmilionowe protesty na ulicach, zablokowane barcelońskie lotnisko, dziesiątki starć z organami porządkowymi.