Otwarcie pierwszej w historii stałej ekspozycji Muzeum Azji i Pacyfiku będzie dla Andrzeja Wawrzyniaka tym, czym dla himalaisty postawienie stopy na wierzchołku Everestu Lato, rok 1936. Gdynia-Orłowo. Pięcioletni chłopiec stoi jak urzeczony przed witryną księgarni. Nie może oderwać wzroku od książeczki „Słoń Birara” Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego. Marzy o niej od dawna, ale książeczka kosztuje aż 4 zł i 5 gr. Aby zebrać tę kwotę, chłopiec zrywa codziennie kwiaty w pobliskim lesie i sprzedaje je na ulicach. Birara to mądry, oswojony słoń pracujący przy trzebieży indyjskiej dżungli. Kieruje nim dzielnie po nagłej śmierci dziadka mały kornak Amra, stając się jedynym żywicielem rodziny. Tchnąca egzotyką opowieść o ich przygodach zawładnęła w tamtym czasie wyobraźnią ogromnej rzeszy młodych czytelników. Mniej więcej pół wieku później odebrałem zaskakujący telefon. Pan przedstawiający się jako redaktor „Płomyka” proponował mi napisanie tekstu o słoniu Birarze. Było to o tyle dziwne, że Ossendowski figurował w PRL na indeksie jako doradca Kołczaka i autor demaskatorskiej biografii Lenina. (Zaraz po śmierci pisarza w styczniu 1945 r. enkawudziści rozkopali grób Ossendowskiego w Milanówku pod Warszawą, aby się upewnić, czy naprawdę nie żyje). Ale ostrze ówczesnej cenzury mocno już stępiało, więc może…? W dodatku osobliwym zbiegiem okoliczności „Płomyk” dopiero co wydrukował jakiś mój artykulik, a że „Słoń Birara” należał do lektur mego dzieciństwa – wziąłem rzecz serio i dopiero wybuch śmiechu rozmówcy pozwolił mi się zorientować, że dałem się nabrać. Telefonował oczywiście znany z podobnych kawałów Andrzej Wawrzyniak, niegdyś ów chłopczyk z Gdyni zafascynowany „Słoniem Birarą”. KROTOCHWILNY RYS OSOBOWOŚCI Andrzeja rzadko się przebija w wywiadach z nim, które często ukazują się w prasie. Z reguły jest przytłaczany rozmiarem zasług dyplomaty i coraz dostojniejszego kustosza Muzeum Azji i Pacyfiku. Tymczasem stanowi on jego, powiedziałbym, differentia specifica i ta właściwa mu skłonność do żartu stale daje o sobie znać w przeróżnych postaciach. Gdy gości w Indiach i jako tzw. visiting professor jedzie samochodem na wykład do miasta Bodh Gaja w stanie Bihar, podróżuje z nim Andrzej Strumiłło, który w połowie drogi nagle żąda zawrócenia po zostawiony w hotelu zegarek. Nie chce słuchać argumentów, że równałoby się to odwołaniu wykładu na uniwersytecie, poza tym nie są sami, towarzyszy im eskorta policyjna ze względu na grasujących w okolicy maoistowskich naksalitów. Nie pomagają perswazje. Zdenerwowany Strumiłło stanowczo chce odzyskać chronometr renomowanej marki Pobieda, notabene podarunek od Nikity Chruszczowa. W pewnej chwili Andrzej Wawrzyniak pyta, ile wart jest ten zegarek w przeliczeniu na jego rysunki o tematyce indyjskiej. „Co najmniej trzy”, pada odpowiedź. „No, to masz swój zegarek – mówi Wawrzyniak z uśmiechem, wyjmując z kieszeni pobiedę. – Trzymam cię za słowo”. W ten sposób muzeum wzbogaciło się o trzy świetne rysunki Strumiłły o wartości kilku tysięcy dolarów. Zapomniany zegarek zabrał, rzecz jasna, Andrzej Wawrzyniak, lustrując powtórnie czujnym okiem pokój przed odjazdem z hotelu. Ujawnił się przy tym jego nieodstępny instynkt wychwytywania każdej okazji do zasilenia zasobów muzealnych. MNÓSTWO DARÓW zawdzięcza swojej niewyczerpanej pod tym względem pomysłowości. Inny przykład – w Nepalu wyjednał zgodę naszego Ministerstwa Handlu Zagranicznego, by zwiększyć ilość juty nabywanej w Katmandu przez polską centralę Textilimport z planowanych 600 t do 2,5 tys. t, uszczuplając zarazem zakup tejże gdzie indziej. Związana z taką transakcją zwyczajowa prowizja od producentów została zamieniona na kolekcję przedmiotów nepalskiego rzemiosła artystycznego na sumę paru tysięcy dolarów. Sporo cennych nabytków upolował, stale buszując po bazarach, straganach i antykwariatach wszędzie, gdzie się znalazł. Każdy, kto go uważnie obserwował w akcji, nie miał wątpliwości, że widzi artystę jedynego w swoim rodzaju. Wykłócając się zaciekle o jakąś straganową tandetę, dobijał targu pod warunkiem dodania czegoś, co sobie od dawna upatrzył i co było naprawdę rarytasem. W ten sposób, kupując w przydrożnym indonezyjskim dukanie „magiczne” kamyki do pierścieni, wszedł w posiadanie krisu, mocno wprawdzie pordzewiałego, ale z okresu jawajskiego królestwa Majapahit, współczesnego rządom Władysława Jagiełły. Indonezja jest zresztą krajem, w którym Wawrzyniak mieszkał najdłużej (10 lat)
Tagi:
Jerzy Chociłowski