Jak koronawirusowi nie udało się zrujnować mojego urlopu w Chorwacji Zanim o wakacjach, cofnę się parę miesięcy, do lutego. To wtedy, korzystając z jednego z popularnych serwisów rezerwacji apartamentów, zaklepuję czerwcowy pobyt w tanim mieszkanku na chorwackiej wyspie Hvar. Nie mam pojęcia, że za kilka tygodni minister zdrowia każe mi zapomnieć o „takich wakacjach jak do tej pory”, chińskie miasto Wuhan przejdzie do historii, a świat stanie na głowie. W marcu WHO ogłasza pandemię. Jest wczesna wiosna, więc o wakacje jeszcze się nie martwię. Liczą się inne sprawy – lęk przed koronawirusem, lockdown, zawieszenie zajęć w szkołach. Przez kolejne tygodnie mam nadzieję, że do czerwca wszystko się skończy. Co z tym latem? Z końcem maja robi się naprawdę nerwowo. Do urlopu coraz bliżej, a tu granice wciąż zamknięte, samoloty nie latają. Facebookowe grupy fanów Chorwacji, na których zazwyczaj o tej porze roku trwa festiwal porad dla podróżnych, teraz zalewa litania obaw i narzekań. Zaczynam ze złością przyznawać rację ministrowi Szumowskiemu – wygląda na to, że o czerwcowych wakacjach nad Adriatykiem mogę tylko pomarzyć. Choć już wiem, że Chorwacja 1 czerwca otwiera granice dla turystów, nie ma tam jak dojechać. Czechy, przez które podróż z Mazowsza jest zdecydowanie najkrótsza, wciąż nie chcą otworzyć granic dla podróżnych z Polski (Austria i Słowenia oferują już wtedy możliwość tranzytu dla chcących przejechać przez ich kraje – nie trzeba mieć testów na koronawirusa ani przechodzić kwarantanny, o ile wyjedziemy stamtąd w ciągu jednego dnia). Z decyzją o zniesieniu kwarantanny dla wjeżdżających do kraju wciąż ociąga się polski rząd. Codziennie tkwię więc na Facebooku i stronach rządowych, czekając na wieści. Ostatecznie z bólem serca decyduję się na przeniesienie rezerwacji na wrzesień. Muszę to zrobić, bo system rezerwacyjny tylko do końca maja umożliwia mi bezkosztowe dokonywanie zmian. Właścicielka apartamentu przyjmuje to ze spokojem. Cieszy się, że nie zrezygnowaliśmy z wyjazdu. Czesi już wpuszczają Kilka dni później, już w czerwcu, czytam w końcu długo wyczekiwaną wiadomość – nasi południowi sąsiedzi od 15 czerwca pozwalają na tranzyt przez ich kraj. Droga na Bałkany otwarta. Natychmiast odkręcam zmiany w rezerwacji i znów zaklepuję czerwiec. Przyszła gospodyni reaguje radosnym „Yes”. Jeszcze tylko obowiązkowa podczas pandemii rejestracja pobytu na rządowej stronie entercroatia.mup.hr – trzeba tam podać dane osobowe oraz adres, pod którym będziemy mieszkać w Chorwacji – i możemy się pakować. Drukujemy też potwierdzenie rejestracji pobytu, które należy umieścić na przedniej szybie samochodu. Potem o tym zapominamy, ale i tak nikt nie pyta o wydruk. 15 czerwca. W końcu jedziemy wyposażeni w maseczki, płyny dezynfekujące i rękawiczki. Dojeżdżamy na Śląsk. Winiet na MOP Wieszowa nie ma – znana nam z poprzednich podróży budka jest zamknięta. Znów coś jest inaczej niż przedtem, ale i tak nie posiadamy się z radości, że urlop się urzeczywistnia. Jedziemy dalej. Czeska granica i… trzeba się zatrzymać. Trudno w to uwierzyć po latach w raju Schengen, gdzie przekraczaniu granicy zwykle towarzyszą jedynie dźwięki SMS-ów z informacją o wkroczeniu do strefy roamingu. Teraz musimy stanąć w ogonku osobowych aut, na szczęście krótkim, czekamy może pięć minut. Policjantka w maseczce wita nas po czesku, prosi o dokumenty i pyta, dokąd jedziemy. Nie musimy udowadniać, że do Chorwacji, wystarczy ustne zapewnienie. Miło i bezstresowo. My tylko przejazdem Na pierwszej stacji benzynowej u południowych sąsiadów, gdzie musimy kupić winiety, zakładam nie tylko maseczkę, ale też rękawiczki. Jesteśmy tu tylko tranzytem, jako warunkowo wpuszczeni potencjalni „covidianie” z Polski, więc nie chcę, by inni czuli się zagrożeni naszym towarzystwem. Nigdzie więcej już nie robimy postoju. Granica z Austrią – żadnej policji, straży, budek. Ulga i radość, zjednoczona Europa, wszystko po staremu, żadnych pytań i kontroli. Wiedeń też żyje, jakby nigdy nic. Na obwodnicach tradycyjny korek, bo jesteśmy tu późnym popołudniem. Przed Grazem znów postój na parkingu z toaletami. Ludzi w maseczkach widać coraz mniej. Przed kolejną granicą kupujemy słynne drogie słoweńskie winiety i znów jedziemy swobodnie, mijając na granicy policjantów czy może straż graniczną. Nawet nas nie zatrzymują. Dopiero przed granicą Chorwacji trzeba się zameldować w budce straży. I to dwukrotnie – po stronie słoweńskiej, a kilkaset metrów dalej po chorwackiej. Kolejki nie ma, podjeżdżamy