Chcą prawdziwego pojedynku na śmierć i życie, pasji, energii, a może i krwi Szczeciński klub Soho w ostatnią sobotę lutego pęka w szwach. Przed wejściem ogonek oczekujących. Przeważają dobrze zbudowani młodzi mężczyźni w czarnych skórach, podkoszulkach, ze złotymi łańcuchami na szyjach i przegubach rąk. Na bramce ochroniarze pilnują porządku. Bilet na Galę Sztuk Walki Bushido kosztuje 50 zł. Bushido (z japońskiego) znaczy: droga samuraja. Pod tą egzotyczną nazwą ukrywa się gala mieszanych sztuk walki, a więc i vale tudo – walki bez reguł. Wewnątrz w centrum sali ustawiono już metalową klatkę, naprzeciw niej na małej widowni wszystkie miejsca są zajęte. Oblepione ludźmi są też balkony i podesty schodów. Wielu ściska w dłoniach aparaty i kamery. Największy tłum kłębi się jednak przy samej klatce, każdy chce tu zająć najlepsze miejsce. Wokół atmosfera jak na pikniku. Opalone na brąz dziewczyny, niczym wyjęte z czasopism dla panów, przechadzają się tanecznie, chwytając spojrzenia mężczyzn. Między nimi krążą kelnerzy z tacami pełnymi piwa. Obok mnie pod ścianą usadowiła się grupka Niemców, wśród nich rodzina z 10-letnim może chłopcem, bardzo przejętym. Cały ten zgiełk podgrzewa ostra, głośna muzyka, przy której za kratą w sąsiednim pomieszczeniu ćwiczy młodzież z klubów z całej Polski. Galę z godzinnym opóźnieniem rozpoczynają zawodnicy karate wszechstylowego. Gdy wchodzą do klatki, sala nagle cichnie. – Ciągnij, Michał, ciągnij, dobrze, już się boi, już jest twój, w głowę dawaj, urwij mu łeb – krzyczą faceci stojący przede mną. Emocje rosną, cała widownia wstaje, skandując imiona swoich faworytów. – Trzymaj gardę, trzymaj gardę -wrzeszczy z balkonu młoda dziewczyna. Michał zostaje jednak pokonany, walkę wygrywa Łukasz Bogacki z Wrocławia. Tak orzekają sędziowie, wśród których jedyna kobieta, Monika Wysocka, zbiera ogromne brawa kibiców. Walka drugiej pary zawodników kończy się kontuzją. Chłopak upada na łokieć, ale po interwencji lekarza wstaje i żegnany owacjami schodzi pobladły do szatni. Następna walka też kończy się nokautem. Jeden z walczących nagle pada na matę i leży chwilę bez życia. – Dostał w głowę – spekulują podekscytowani kibice, na darmo wspinając się na palce. Na szczęście po interwencji medyków chłopak wstaje i wychodzi z klatki w glorii bohatera. W miarę upływu czasu wśród kibiców narasta zniecierpliwienie. Ci faceci nie trafili tu ze szkółki niedzielnej, oczekują czego innego, chcą prawdziwego pojedynku na śmierć i życie, pasji, energii, a może i odrobiny krwi. – To karate jest jakieś nierealne, zbyt techniczne, oni nie mają w sobie agresji, woli walki – słyszę wokół. – Wejdę tam, k… i zrobię porządek, jak im przyp… to przestaną się czaić, a te japońskie łachy z nich tylko odlecą – denerwuje się na dobre jakiś osiłek. Toteż gdy wreszcie do klatki wchodzą wojownicy w obcisłych bokserkach, cali w tatuażach jak w klasycznym vale tudo, owacjom nie ma końca. Ich popis jednak jest krótki, jakby organizatorzy bali się poddawać emocjom sali… Na szczęście sytuację ratują bracia Linke – bohaterowie Szczecina. Najpierw startuje młodszy, Maciej. Tłok przy klatce robi się taki, że niektórzy, aby cokolwiek zobaczyć, wskakują na obudowy kaloryferów. Drogę przez ten ścisk toruje zawodnikowi dopingujący go wąż zwolenników. Taki obyczaj, dzisiaj stosowany też na bokserskich galach, w vale tudo pierwszy wprowadził Rickson Gracie. Walka trwa minuty, a o wygranej faworyta raczej można się dowiedzieć z reakcji sali niż cokolwiek zobaczyć. Ludzie wstają z miejsc, padają sobie w ramiona, krzyczą, płaczą, słychać brzęk tłuczonego szkła. W końcu kibice wynoszą zwycięzcę z klatki, triumfalnie trzymając nad jego głową pas karate wszechstylowego. Mariusz Linke, nazywany w Szczecinie Cieniem Samuraja, walczy jeszcze krócej i bez problemów broni tytułu mistrza Europy w dżiu-dżitsu. Na jego cześć grupa z Poznania ułożyła pieśń. „To my, wezwani na śmierć, my, cień samuraje, samuraj się nie poddaje”, rapują, a cała widownia jak w amoku podnosi prawą pięść, by pokazać, jak Szczecin kocha Mariusza. Potem wszystkie hamulce
Tagi:
Helena Leman