Brytyjska ulica ma dość wielkich korporacji unikających płacenia podatków. To nic nowego. Ale teraz dołączają do niej politycy Korespondencja z Londynu Lewicowi weterani muszą przecierać oczy ze zdumienia. Przecież o rajach podatkowych i międzynarodowych koncernach naginających zasady podatkowe mówili od kilkunastu lat. Nikt ich nie słuchał, bo w erze neoliberalnej ortodoksji wszyscy za bardzo zajęci byli robieniem pieniędzy. Teraz się to zmieniło. – Wasze motto brzmi: „Nie bądź zły”. Ale ja sądzę, że wy właśnie czynicie zło. Po prostu nas oszukujecie. Matt Brittin, wiceszef Google na Europę Północną, nie nawykł do wysłuchiwania takich słów. Usłyszał je w brytyjskim parlamencie od posłanki Partii Pracy Margaret Hodge. Stanął przed komisją parlamentarną badającą sprawę wykorzystywania przez koncern globalnych luk podatkowych. Luk, które pozwoliły firmie „zaoszczędzić” na rozliczeniach z brytyjskim fiskusem miliony funtów. A przecież Google nie robiło nic nowego. W żadnym wypadku nie było też jedyne. Brytyjska opinia publiczna oburza się za podobne machinacje na Amazon, ale także na arcybrytyjską sieć Marks&Spencer. Ten model biznesowy, którego dyplomatyczna nazwa brzmi „optymalizacja podatkowa”, obowiązywał od lat. Tak było, gdy Wielką Brytanią rządziła prawica, tak też było, gdy stery objęła lewica Tony’ego Blaira – lewica „zreformowana” i nawrócona na neoliberalną religię. – Ja też podpisywałem się pod tym myśleniem. Rynek miał kontrolować się sam i samodzielnie dokonywać korekt. Wszystko szło doskonale. Dopiero potem zacząłem zastanawiać się nad całym tym systemem – mówił w zeszłym tygodniu podczas spotkania w London School of Economics David Sainsbury, były minister w rządzie Nowej Partii Pracy. Dziś napisał książkę na temat tego, jak nadać kapitalizmowi ludzką twarz. I nie jest jedynym, któremu czkawką odbija się flirt z leseferyzmem na sterydach. Umiejętne wykorzystywanie luk prawnych (bo o działaniach nielegalnych nie ma tu mowy) przez międzynarodowe koncerny to doskonały przykład bałaganu, jaki ów „hiperkapitalizm” po sobie pozostawił. Do zrobienia generalnych porządków głośno wzywa David Cameron. – Po latach nadużyć ludzie na całym świecie domagają się działań. Co ważniejsze, pojawiła się grupa polityków, którzy chcą coś z tym zrobić – stwierdził brytyjski premier na początku roku. A jeśli w awangardzie ruchu na rzecz zmian widzimy ideowe dzieci Margaret Thatcher, to już wiemy, że coś jest na rzeczy. Na idealnie błękitne niebo, jakim cieszyły się dotąd wielkie międzynarodowe korporacje, nadciągają właśnie chmury. Pytanie tylko, czy będzie z nich deszcz. Być jak Google Zarabiasz 3,5 mld funtów rocznie. Zatrudniasz na Wyspach niemal 1,5 tys. ludzi. A na końcu płacisz 6,5 mln podatku. Jak to zrobić, w dodatku zgodnie z prawem? Oto przyśpieszony kurs. Krok pierwszy: tworzymy w Irlandii dwie firmy. Jedna – G1 – zajmuje się sprzedażą reklam ze wszystkich terytoriów poza USA, druga – G2 – ma licencje na technologie dotyczące wyszukiwarki i systemu reklamowego. Krok drugi: sprawiamy, by G1 kupowało od G2 owe licencje. Bez sensu? Otóż nie. Przecież G1 wykaże teraz większe koszty. A większe koszty to niższy dochód i niższy podatek, który i tak wynosi ledwie 12,5%. A to dopiero początek. Krok trzeci: otwieramy biuro na Bermudach. Tam podatek wynosi 0%. Biuro to pozwoli stać się irlandzkiemu G2 „rezydentem podatkowym” – to ono będzie formalnie obsługiwało wszystkie jego transakcje. A ponieważ w Irlandii to, czy płacimy podatek, zależy nie od miejsca rejestracji firmy, ale od tego gdzie rzeczywiście działamy – fiskus ze Szmaragdowej Wyspy, gdzie G2 się znajduje, będzie musiał obejść się smakiem. Podatek zapłacimy (a raczej go nie zapłacimy) na Bermudach. Pytanie tylko, jak wyprowadzić pieniądze ze Szmaragdowej Wyspy? Irlandczycy za taki transfer poza Unię każą sobie słono płacić. Stawka wynosi 30%. Ale chwilę! Na szczęście Holendrzy na podobny pomysł nie wpadli. Szczęście nam sprzyja, bo w dodatku Dublin nie ma też nic przeciwko temu, byśmy wysłali pieniądze za licencje bez podatku (tak długo, jak odbywa się to w ramach Unii Europejskiej). Stąd krok czwarty: zakładamy firmę w Holandii (Zatrudnić tam choć jedną osobę? Nie zaprzątajmy sobie głowy takimi drobiazgami!). Przesyłamy do niej irlandzkie pieniądze. No i krok piąty:
Tagi:
Adam Dąbrowski