Sprzedaż płyt spada. Mali producenci twierdzą, że ceny są zawyżane przez wielkie wytwórnie Oto po raz kolejny będą rozdane Nagrody Przemysłu Fonograficznego – Fryderyki – za rok 1999. Niezależnie od kontrowersji, jakie te nagrody wywołują w środowisku wydawców fonograficznych, Fryderyki są największą imprezą promocyjną branży muzycznej. Większość wykonawców chętnie bierze udział w wyścigu po statuetki, zaś zwykłych zjadaczy chleba – klientów sklepów muzycznych i telewidzów – niewiele obchodzą personalne rozgrywki i cały zakulisowy mechanizm tej imprezy. A przecież właśnie o zwykłych ludzi, potencjalnych nabywców płyt, toczy się skomplikowana gra. W tym roku swoje propozycje do nominacji (jest 25 kategorii, w każdej po 5 nominacji) zgłosiło 50 firm fonograficznych, na 180 istniejących. Nominacje otrzymały utwory 23 firm. Czy jest to zatem nagroda reprezentatywna dla polskiego przemysłu fonograficznego? Wielu niezależnych wydawców twierdzi, że nie. – Celem tej nagrody jest autoreklama pięciu zachodnich koncernów, których polskie oddziały opanowały nasz rynek: Pomaton EMI, PolyGram, Sony, Warner i BMG. Ich członkowie zasiadają w ZPAV-ie (Związek Producentów Audio Video, organizator Fryderyków – przyp. red.) Rozdzielają statuetki głównie między siebie. Żeby zachować pozory przyzwoitości, zapraszają trochę ludzi z zewnątrz, firmy niezależne. Ja nie biorę udziału w tej imprezie, bo nie jest reprezentatywna. Wtłaczanie jej w mechanizm na wzór zachodni miażdży firmy krajowe, które nie wytrzymują konkurencji z wielkimi światowymi koncernami – uważa Stanisław Sobóla, prezes wydawnictwa Polonia Records. Tego samego zdania jest Mariusz Adamiak, szef klubu jazzowego Akwarium. – Fryderyki nie są nagrodami branżowymi, lecz nagrodami pięciu “majorystów”, są częścią ich polityki promocyjnej. W środowisku jazzowym nie mają znaczenia, tym bardziej że osoby je przyznające nie są reprezentatywne. W tym roku akademia przyznająca statuetki liczy 360 członków. W jej skład wchodzą członkowie ZPAV, osoby nominowane do nagrody w latach poprzednich oraz ok. 30 dziennikarzy muzycznych. Lista nazwisk akademików jest tajna, nie ma też jury odpowiedzialnego za werdykt, nie wiadomo również, jakie obowiązują kryteria. Wielu wydawcom niezależnym, którzy zgłosili swoje tytuły do nominacji, taki stan rzeczy się nie podoba. Ale, z drugiej strony, po cichu marzą o statuetce. Bo Fryderyk to przede wszystkim wielka promocja. Małe oficyny wydają tylko kilka pozycji rocznie, koszty wielkiej promocji są dla nich często barierą nie do przebycia. Przeboje w eterze – Dawniej najlepszą reklamą dla płyty był często nadawany, wpadający w ucho przebój, obecny w większości stacji radiowych. Jednak ostatnie lata przyniosły zmianę. Teraz mamy epokę MTV, VIVY… Dzisiaj, żeby wypromować nową płytę, trzeba zrobić do niej dwa-trzy teledyski – mówi Marek Sierocki, dyrektor redakcji muzycznej programu I TVP. Dużo tańsza, często praktykowana, jest promocja nieoficjalna w listach przebojów. Firmom fonograficznym bardzo zależy, żeby jak najwięcej piosenek ich wykonawców (czytaj: ich produktów) trafiało na komputerowo podliczane zestawienia przebojów. Jest tajemnicą poliszynela, że w wielu wytwórniach pracownicy podbijają głosy na swoje tytuły – po prostu siedzą przy komputerze i godzinami stukają w odpowiednie klawisze. – Głosowanie na “swoich” to pikuś. Tu pod stołem chodzą gigantyczne pieniądze, żeby taki czy inny tytuł znalazł się w pierwszej piątce, albo konkretnie na drugim czy pierwszym miejscu. Tak samo kupę forsy można dostać za przyblokowanie konkurencji – mówi dziennikarz pracujący w jednej z komercyjnych rozgłośni radiowych. Oczywiście, prosi o zachowanie anonimowości. W branży muzycznej dużo się mówi o tym, że wielu dziennikarzy “bierze” za lansowanie pewnych płyt i oficyn fonograficznych. Specjalista ds. promocji w dużej firmie mówi, że zabiegi o przychylność dziennikarzy są różne: – Wysyłamy im rocznie kilkaset płyt kompaktowych i kaset wideo z teledyskami, zapraszamy na nasz koszt na zagraniczne imprezy muzyczne, bankiety promocyjne, czasem dajemy jakieś prezenty. To jest normalna polityka promocyjna, stosowana od lat na Zachodzie. A że niejeden sobie dorabia na boku na kompaktach, to nie moja sprawa. Marek Sierocki twierdzi, że teorie o spisku firm fonograficznych i przekupstwie dziennikarzy muzycznych rozpowszechniają ludzie z branży, którym się nie udaje: – Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby ktoś naciskał na mnie, abym puścił w “Teleexpressie”
Tagi:
Ewa Likowska