Warszawa

Na wstępie pragnę uprzejmie zawiadomić moich PT Czytelników, że oto wyjeżdżam na urlop. Pociągnie to za sobą dwie konsekwencje: pierwszą, że i Państwo będziecie mogli odpocząć od mojej tu pisaniny, drugą zaś, że nie będę oglądał z bliska wyborów samorządowych w warszawskiej Gminie Centrum. Wybory te zaś wydają mi się ważne nie tylko dlatego, że następują po niesłychanym bałaganie, jaki wprowadziła do rządów w Warszawie interwencja premiera Buzka, mianowanie komisarza i cała związana z tym kołomyjka, zakończona w rezultacie rozpadem koalicji AWS-UW, ale także dlatego, że otwierają one cykl nadchodzących wyborów – najpierw prezydenckich, a potem parlamentarnych. Nie chcę przez to powiedzieć, że te warszawskie wybory będą czymś takim, jak amerykańskie prawybory w New Hampshire, pokazujące dziwnym zbiegiem okoliczności rzeczywisty układ sił politycznych w całej Ameryce. Warszawa nie jest taką próbką Polski. Jest miastem biurokratycznym, miastem administracji państwowej, jej głos odzwierciedla więc w większym stopniu kalkulacje karierowe urzędników centralnej biurokracji niż całego kraju, niemniej sądzę, że wszystkie partie napną swoje muskuły, aby w Gminie Centrum – będącej w istocie prawie całą Warszawą – wypaść możliwie najlepiej. Są też one kolejną szansą, aby Warszawę podźwignąć z upadku. Wprawdzie nie urodziłem się w tym mieście, a i dzisiaj formalnie mieszkam poza jego granicami, spędziłem tu jednak całe swoje życie. Tu przeżyłem wojnę, tu w 1945 r. po zwałach gruzów chodziłem do gimnazjum, świętowałem budowę wszystkich mostów na Wiśle, z mostem Poniatowskiego włącznie, a także wszystkich dzielnic, ze Starówką i MDM-em. Na Żoliborzu znajduje się ulica, którą przedwojenna jeszcze Rada Miasta nazwała imieniem mojego dziadka, Teodora, w uznaniu za założenie Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego, Towarzystwa “Szklanych Domów” czy Polskiego Towarzystwa Reformy Mieszkaniowej, a więc tego wszystkiego, co kiedyś kojarzyło się z wizją Warszawy społecznej i nowoczesnej. Mając więc to wszystko na względzie, powinienem się w tym miejscu rozrzewnić i rozmaślić, uderzyć w tkliwe tony miłości do ukochanego miasta, opiewać wdzięk jego ulic i męstwo jego mieszkańców, co przede mną uczyniły już całe legiony poetów, pisarzy i publicystów. Ale, niestety – nie potrafię. Warszawa obecna, razem z jej Gminą Centrum, jest dla mnie bowiem źródłem gniewu, a także zawstydzenia. Brzydkie, zaniedbane miasto, ustępujące pod względem ładu, organizacji i wygody nie tylko wszystkim znanym mi stolicom, ale także większości dużych miast w Polsce. Miasto najbardziej absurdalnej struktury administracyjnej, gdzie każdy urząd i funkcja powtarzane są po trzy lub cztery razy – w samorządzie, urzędzie prezydenckim, wojewódzkim i urzędzie starosty – po to zapewne, aby nikt już nie wiedział, kto, za co odpowiada. Podobno Gmina Centrum jest najbogatszą gminą w Polsce, ale każdy chodnik w Gminie Centrum wygląda tak, jakby ostatnie bombardowanie Warszawy odbyło się nie 55 lat temu, lecz wczoraj. Warszawskie mury są brudne, a jezdnie dziurawe. W Warszawie jak grzyby po deszczu rosną teraz supernowoczesne, szklane wieżowce, mające być zwiastunem XXI wieku, cóż z tego jednak, kiedy wszystkie one są biurowcami, które stoją puste w oczekiwaniu na jakieś przebogate firmy z zagranicy, które nie kwapią się tutaj przyjeżdżać. W Warszawie nigdy nie było wiadomo, gdzie jest jej urbanistyczne centrum, dziesiątki urbanistów napisało na ten temat setki artykułów i mimo że miasto rozrosło się kolosalnie, nic się pod tym względem nie zmieniło od stulecia. Warszawa rośnie, ale bez planu i sensu. Mimo że coraz rozleglejsza ma najgorszą z możliwych komunikacji, od ćwierćwiecza buduje metro i nie potrafi go zbudować. Jeśli widzę czasem w Warszawie drepczące grupki japońskich turystów – bo Japończycy zwiedzają wszystko i wszędzie – chodzą one jak zbłąkane owce po Trakcie Królewskim, od Łazienek do Starówki i z powrotem, ponieważ nic innego, na dobrą sprawę, nie ma tu do oglądania. Oprócz Pałacu Kultury, oczywiście, budowli dziwacznej, lecz sporej, którą jednak Jacek Fedorowicz wraz z Andrzejem Wajdą chcą wyposażyć w dodatkową wieżę lub zburzyć, nie wiedząc jeszcze, co byłoby lepsze. W Warszawie studiują i uczą się dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy młodzieży, ale nie ma tu dzielnicy uniwersyteckiej, a także nie ma basenów, kortów tenisowych, a nawet kawiarenek, w których tę młodzież byłoby naprawdę widać. Ceny w lokalach gastronomicznych, które mogłyby stworzyć coś w rodzaju “Warsaw by night” obliczone

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 38/2000

Kategorie: Felietony