Na szczycie Unii w Laeken Europa postawiła na rozsądek Polaków Największymi wrogami naszego szybkiego wejścia do Unii na ostatnim etapie negocjacji mogą okazać się… sami Polacy. To tylko z pozoru polityczno-psychologiczny paradoks. Kiedy w październiku tego roku rząd Leszka Millera jednoznacznie opowiedział się za przyspieszeniem rokowań unijnych i odejściem od sztywnych, nierealnych żądań w sprawie okresów przejściowych dla Polski, m.in. w sprawie sprzedaży ziemi cudzoziemcom, wydawało się, że z naszej strony otworzyliśmy Europie drzwi do pomyślnego finału starań o członkostwo w UE. „Wyrwaliście się z marazmu, w jaki wprowadził rokowania akcesyjne rząd Jerzego Buzka”, powiedział nieoficjalnie jeden z wysokich urzędników z Brukseli. Komisja Europejska, która już od miesięcy sugerowała Polakom, by „ruszyli negocjacje z martwego punktu”, z entuzjazmem przyjęła nasze informacje o zgodzie na wielostopniowy – od 2 do 7 lat – okres przejściowy w sprawie zatrudniania Polaków w innych państwach Unii i z aprobatą oceniła skrócenie czasu ochronnego na zakup ziemi przez cudzoziemców z proponowanych kiedyś 18 lat na 12. Eurokratów z Brukseli trochę uwierał, co prawda, nasz pomysł, by rolnicy z krajów Unii mogli kupować w Polsce grunty orne dopiero po trzech latach dzierżawy takich terenów, ale – jak mówiono nieoficjalnie – „da się to przełknąć, choć trzeba będzie wyjaśnić innych krajom kandydującym (m.in. Węgrom i Czechom – przyp. MG), dlaczego Bruksela znowu faworyzuje Polaków”. W takich warunkach już nie tylko polityczni optymiści, ale i trzeźwi realiści mieli prawo spodziewać się po grudniowym szczycie państw Unii Europejskiej w Laeken formalnego potwierdzenia, że na początku 2004 r. pierwsza grupa krajów kandydackich, z Polską włącznie, ma szanse znaleźć się w zjednoczonej Europie. Z pozoru taka publiczna deklaracja mogła oczywiście wydawać się bez znaczenia. Wtajemniczeni w grę o przyszły kształt Europy od dawna przecież wiedzą, że Unia podjęła już polityczną decyzję o rozszerzeniu i jeśli cokolwiek spędza sen z powiek eurokratom, to jedynie obawa, że któryś w wytypowanych do członkostwa krajów nie zdąży uzgodnić wszystkich punktów podczas negocjacji akcesyjnych. W minionych miesiącach takim „czarnym Piotrusiem” europejskich rokowań była Polska i niejednokrotnie w mniej lub bardziej oficjalnych rozmowach wysocy urzędnicy z Brukseli wręcz prosili polskich polityków, by ci zechcieli „coś zrobić”. Dla mało kogo w Unii realna jest bowiem perspektywa rozszerzenia tego organizmu bez naszego kraju. Poważni analitycy nie mają wątpliwości – jeśli będziemy się spóźniać, może dojść do sytuacji, w której „już gotowi” kandydaci będą na nas czekać w unijnym przedsionku. Gotowość nowej polskiej ekipy negocjacyjnej, kierowanej przez Danutę Hübner i Jana Truszczyńskiego, do większej elastyczności w rokowaniach była z tego punktu widzenia dla Europejczyków darem losu. Ale nie tylko dla nich. Także Polacy, a przynajmniej politycy odpowiedzialni za nasz marsz do UE, dobrze przecież wiedzą, że kompromis negocjacyjny musi być do przyjęcia dla obu stron, a więc i dla naszego kraju, i dla 15 państw tworzących dzisiejszy organizm Unii. Da się to osiągnąć. Trzeba to osiągnąć, tym bardziej że na horyzoncie widać perspektywę przyspieszenia gospodarczego i cywilizacyjnego dla Polski, m.in. dzięki funduszom z unijnej kasy. Pisano już o tym wiele, tu niech wystarczą ostatnie szacunki z Ministerstwa Gospodarki, według których w latach 2004-2006 w ramach Narodowego Planu Rozwoju Polska otrzyma od kilkunastu do 20 mld euro z funduszy strukturalnych UE. Podczas szczytu w Laeken temat podejścia naszego kraju do negocjacji akcesyjnych powracał kilkakrotnie. Mniej, o dziwo, było narzekań na opóźnienia w stosunku do innych krajów kandydackich – do połowy grudnia Polska zamknęła 19 rozdziałów, podczas gdy Słowenia 25, Czechy 24, Węgry 23, a Łotwa 22 – więcej na niepewność co do ostatecznego stanowiska Polaków. Premier Belgii, Guy Verhofstadt, przewodniczący w ostatnim półroczu UE, pozwolił sobie nawet na wyrażenie podczas obrad szczytu rozczarowania z powodu „zmiany przez Polaków stanowisk negocjacyjnych dosłownie co kilka tygodni”. Był nawet projekt, by te słowa przygany znalazły się w oficjalnym dokumencie spotkania. Ostatecznie Europa postawiła jednak na rozsądek Polaków i ich przekonanie, że kompromisy stanowią esencję unijnych negocjacji. Ze swej strony belgijski premier, jako aktualny przewodniczący UE, dał temu wyraz, wstępnie godząc się na zorganizowanie
Tagi:
Mirosław Głogowski