Wesołych świąt!

Encyklopedia mówi, że paranoja jest to „stan chorobowy wyrażający się w obłędzie przewlekłym, np. w trwałym urojeniu jednostki co do ważności swego pochodzenia, misji, którą ma do spełnienia, dotychczas odgrywanej roli itp.”. Dobrze jest czasem zajrzeć do źródeł, aby upewnić się, gdzie żyjemy. Przez ubiegły tydzień nazbierało się sporo faktów pozwalających rozwinąć ten temat, a przecież z racji terminów redakcyjnych nie mogłem umieścić wśród nich czwartkowej debaty – lub też braku debaty, nie wiem tego w tej chwili – nad samorozwiązaniem się Sejmu, co zapowiada się świetnie. Sam fakt jednak, że debata ta odbędzie się lub nie odbędzie, a samorozwiązanie jest niesłychanie ważne albo też całkowicie bez znaczenia i nie warto o nim mówić, zawiera w sobie schemat większości ostatnich wydarzeń politycznych w Polsce, w których z reguły początek nie zgadza się z końcem. Jakiś czas temu np. mieliśmy posiedzenie Rady Gabinetowej, a więc rządu z udziałem prezydenta, na początku którego premier Marcinkiewicz wygłosił yes, yes, yes przemówienie, twierdząc, że rząd działa świetnie i ma kolosalne sukcesy, po czym zabrał głos prezydent i powiedział, że rząd nie realizuje programu partii, która go wyłoniła, i trzeba to gwałtownie naprawić. A więc mamy świetny rząd czy też nie mamy, zwłaszcza że obie te opinie wyrażają dostojnicy wywodzący się z tej samej partii? Ale jakie to ma znaczenie? Jakie ma znaczenie, że premier Marcinkiewicz cieszy się, zdaniem ankieterów, kolosalną popularnością w społeczeństwie, ale ci sami ankietowani twierdzą, że kierowany przez niego rząd nic właściwie nie zrobił i nie rozwiązał żadnego istotnego problemu? Dopatrywanie się w tym jakiejkolwiek logiki byłoby stratą czasu, podobnie jak szukanie jej w głosowaniu sejmowym, w którym opozycja – z wyjątkiem SLD, trzeba przyznać – jest za zachowaniem Sejmu i rządu, który uważa za fatalny, a rząd i rządząca w Sejmie partia chce, aby rozpędzić Sejm, na którym się opiera. Niesławnej pamięci rząd Belki kurczowo trzymał się władzy do ostatniego tchnienia, mimo że jego notowania sięgały bruku, a rząd PiS udaje, że chce iść do domu, chociaż twierdzi, że rządzi świetnie i ma jeszcze tysiące świetnych pomysłów. PiS oczywiście wie, że Sejmu nie rozwiąże, a ratunkiem dla niego jest Lepper i Samoobrona, o których mówi z obrzydzeniem, chociaż za moment się z nimi zbrata. Samoobrona z kolei zrobiła karierę polityczną na haśle, że „oni już rządzili”, zachowując czyste ręce i obarczając wszystkim, co złego stało się w Polsce, pozostałe partie. Teraz jednak namiętnie chce wejść do niedobrego rządu Marcinkiewicza, aby z nim stracić swoje polityczne dziewictwo. Czy ma to jakiś sens? Nie ma, ale co z tego? Głośny ostatnio stał się pan Andrzej Urbański, szef Kancelarii Prezydenta i jego prawa ręka, którego podobno wbrew jego woli awansowano z chorążego na podporucznika, ponieważ przypadkiem przyszedł na jakieś zebranie, które po fakcie okazało się szalenie ważnymi ćwiczeniami wojskowymi, za które panu Urbańskiemu należy się awans oficerski. Ale równocześnie, też całkiem przypadkowo, pan Urbański jest szefem prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a więc straszliwie ważnej instytucji obronnej, która ma nas bronić w razie zbrojnej napaści. Nie czułbym się w tej sytuacji zbyt bezpiecznie niezależnie od stopnia wojskowego pana Urbańskiego, gdyby nie to oczywiście, że nic nam szczególnego nie zagraża, z wyjątkiem pomysłów przełożonych i kolegów pana Urbańskiego, bo nawet Łukaszenka, wyzywany przez mikrofon przez premiera, nie ma zamiaru nas napadać, choć miałby blisko. Najśmieszniejsze jednak w tej całej sprawie jest to, że pan Urbański dostał się już wcześniej pod buty prasy, i to wcale nie z racji jego kariery obronnej, lecz dlatego, że wypowiedział zdanie, iż nie będzie jeden kardynał decydował o terminie wyborów. A będzie? Wygląda na to, że gwarant naszego bezpieczeństwa jest kaźniony za jedno sensowne zdanie, jakie wypowiedział z racji swego urzędu, co potwierdza opinię, że każdy dobry uczynek musi zostać ukarany. Ta reguła bowiem konsekwentnie obowiązuje w IV RP. Jakiś czas temu powstał szum w prasie, że w szkołach kolportuje się instrukcje dotyczące technik miłości homoseksualnej, i władza oświatowa rzuciła się na ratunek gorszonej młodzieży, która mogłaby ewentualnie dzięki tej instrukcji uniknąć AIDS, gdyby zechciała zająć się homoseksualizmem. Ale już wkrótce Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Piotra Skargi – istnieje coś takiego – wystosowało do tejże młodzieży

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2006, 2006

Kategorie: Felietony