Wybory parlamentarne nie były w Polsce świętem demokracji. A mogły być, gdyby nie… No właśnie, gdyby nie co? Kto najbardziej przysłużył się temu, że do nowego parlamentu doczłapaliśmy w tak marnej kondycji? Narzekają wszyscy. Jest w tym coś z charakteru narodowego Polaków. Tacy po prostu jesteśmy. I trzeba się z tym liczyć. Jeżeli chcemy faktycznych zmian, to musimy w programach i decyzjach politycznych i gospodarczych brać pod uwagę realia. Portret psychologiczny Polaków i naukowa analiza tego, jacy jesteśmy po 16 latach transformacji, bardzo by się przydały, gdyby ktoś chciał głębszych, ewolucyjnych zmian. Któż jednak dziś zawraca sobie głowę badaniami naukowymi i uczciwą diagnozą potrzeb społeczeństwa? Przecież wyniki takiej pracy odczują dopiero kolejne pokolenia. A władzy chce się już. Jak najszybciej wskoczyć na fotel premiera. W pogoni za wynikiem wyborów wygrała fascynacja socjotechniką. Polityków interesuje jedynie cel doraźny. Sztaby myślą tylko, jak pozyskać głosy wyborców i jak utrącić konkurentów. Wygrajmy, wygrajmy za każdą cenę, a później zobaczymy. No i patrzymy na nagle odchudzonych, nagle uprzejmych i uśmiechających się, dobrotliwych, życzliwych wielbicieli psów, kotów, kochających mężów i ojców. Wiemy, że to teatr, a aktorzy marni, bo zbyt krótko uczeni i w swych rolach nieprzekonujący. A skoro tak widzimy świat polityków, którzy zabiegają o nasze względy, to po co głosować? Myślę, że mimo wielkich wysiłków sztabowców, specjalistów od public relations, dietetyków i krawców, Polacy zobaczyli puste kieszenie zalotników. Zobaczyli, jak w istocie mało jest wśród nich ludzi, od których bez wahania kupiliby używany samochód. Suwerenne tylko w dniu wyborów społeczeństwo w większości nie skorzystało ze swojej broni. Miliony kart nie doczekały się urny wyborczej. A ci, co głosowali, często tylko z poczucia obywatelskiego obowiązku, a nie z przekonania do kandydatów, mają teraz dodatkowy kłopot. Próba wyłonienia rządu przez PiS i PO to widowisko dla masochistów. Przykro patrzeć, jak szybko wygrane partie odzierają Polaków ze złudzeń. Choć gwoli prawdy trzeba powiedzieć, że najpierw sami wyborcy odarli ze złudzeń polityków. Nie ma już Rokity – „premiera z Krakowa”, którego kampania prowadzona pod tym hasłem przez lata będzie opisywana w podręcznikach wyborczych jako przykład buty i arogancji. Nie ma też spodziewanego zwycięstwa Platformy Obywatelskiej, na które w pocie czoła pracowało tylu propagandzistów w mediach. Tyle pieniędzy poszło bez efektu na kampanię mającą dać PO pełną władzę, że ktoś będzie musiał za to ponieść konsekwencje. Nie zdziwię się, gdy Platforma Obywatelska, najsztuczniej budowana partia w Polsce, zacznie pękać i dzielić się według interesów liderów. Jeśli Tusk nie zostanie prezydentem, to czekają go duże problemy z Rokitą – niebywale ambitnym, a wielce sfrustrowanym. Z kolei PiS zrobi wszystko, by swojego największego, bo najsilniejszego liczbą mandatów rywala możliwie szybko i skutecznie zepchnąć do narożnika i zmarginalizować. Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory parlamentarne i chce także wygrać prezydenckie. Z wielu powodów braciom Kaczyńskim bardziej zależy na prezydenturze niż parlamencie. Wiedzą, że pięcioletnia kadencja prezydenta nie jest niczym zagrożona. A nowe wybory parlamentarne mogą już być za rok czy dwa. Powodów, by je przyspieszyć, znajdzie się wiele, bo z tych partii, które dostały się do Sejmu, nijak nie da się ułożyć sensownej i spójnej programowo większości. Politycy PiS w ostatniej fazie kampanii wyborczej pokazali, że potrafią szybciej i skuteczniej od innych reagować na falujące nastroje społeczne. Wygrali między innymi dlatego, że w końcówce odstąpili od radykalno-rozliczeniowej retoryki, zastępując ją ukłonami w stronę tych grup społecznych, które oczekują od państwa pomocy. Te zabiegi PiS powodują, że podział na lewicę i prawicę w Polsce jest ciągle kategorią umowną. PiS, które mieni się partią prawicową, w istocie ma program najbardziej, po SLD, lewicowy. I co z tym fantem zrobić? Czy może dziwić, że nie mogą się porozumieć podręcznikowo liberalna PO z podręcznikowo lewicującym PiS? Między tymi partiami iskrzyło na długo przed wyborami, a teraz będzie już tylko bardziej gorąco. Od pierwszej minuty po ogłoszeniu wyników obserwujemy kłótnie, krętactwo i ośmieszanie rywali. Politycy dwóch największych partii jeszcze nic nie zrobili, a po tygodniu są już tak skłóceni, jak małżeństwo przed rozwodem. Nie ma już „naszych przyjaciół z…”, są konkurenci, których trzeba ograć. Najlepiej w trakcie bezpośredniej transmisji telewizyjnej i w obecności jak największej grupy dziennikarzy. Zamiast władzy żmudnie rozwiązującej skomplikowane
Tagi:
Jerzy Domański