Widziane z boku

Widziane z boku

Spieram się o PRL-owską przeszłość nie dlatego, że żywię jakiekolwiek złudzenia co do “realnego socjalizmu”, ale dlatego, że demonizacja PRL przeszkadza nam dziś, tworząc fałszywe dychotomie, rozniecając nienawiść oraz podbudowując arogancki triumfalizm legendy kombatanckiej Lata dziewięćdziesiąte Pierwszy semestr 1989 roku spędziłem w Ośrodku Filozofii Społecznej Uniwersytetu w Bowling Green, Ohio – jednym ze znanych centrów intelektualnych amerykańskiego konserwatyzmu. Pracowałem tam nad książką o marksistowskim komunizmie. Kierownictwo ośrodka znało moje prace publikowane na łamach “Critical Review”, uważało mnie więc za klasycznego liberała i zdecydowanego antykomunistę. W kontekście amerykańskim, zwłaszcza akademickim, nie była to klasyfikacja błędna. W zestawieniu z poglądami tysięcy lewicujących profesorów amerykańskich, ukształtowanych intelektualnie w okresie rewolty studenckiej lat sześćdziesiątych, to, co miałem do powiedzenia na temat komunizmu i marksizmu, było istotnie bardzo prawicowe, bliskie ideom wysoko cenionego w Bowling Green Fryderyka Hayeka. W roku 1989 kryteria klasyfikacji stały się jednak o wiele bardziej złożone. Nie wystarczało już określenie stosunku do komunizmu jako projektu ideologicznego i jego realizacji w ZSRR; na plan pierwszy wysunęła się sprawa stosunku do ewolucji systemu komunistycznego, zwłaszcza zaś oceny pierestrojki Gorbaczowa oraz szans na przemiany ustrojowe w Polsce. Innymi słowy, coraz większego znaczenia nabierać poczęły różnice w poglądach na możliwość wyjścia z systemu komunistycznego oraz konkretne sposoby tego wyjścia. W tych zaś kwestiach reprezentowałem stanowisko bardzo różne od tradycyjnych stereotypów antykomunizmu. Kategorycznie odrzucałem popularne w Bowling Green tezy Alaina Besançona, głoszące, iż reformy Gorbaczowa są tylko oszukiwaniem Zachodu, upiększaniem fasady, pod którą kryje się ciągle ten sam, istotowo niezmienny w swej nieludzkości system. Przeciwnie: zadziwiałem swych rozmówców mocnym przekonaniem, że sytuacja w ZSRR – a także, rzecz jasna, sytuacja w Polsce – jest nie tylko świadectwem głębokiego kryzysu “realnego socjalizmu”, lecz również dowodem całkowitego załamania się jego legitymizacji moralno-ideowej, a więc oznaką, że komunizm, w postaci dotychczas nam znanej, definitywnie schodzi ze sceny historycznej. Różnice te ujawniły się z wielką ostrością w reakcjach na podjęcie w Polsce rozmów Okrągłego Stołu. Nieprzejednani zwolennicy teorii o “niezmiennej istocie totalitaryzmu” odnieśli się do nich skrajnie negatywnie, nie cofając się nawet (co czynił zwłaszcza Besançon) przed oskarżaniem opozycji polskiej o haniebną zdradę własnej sprawy. Na zorganizowanej przez ośrodek w Bowling Green międzynarodowej konferencji o totalitaryzmie stanowisko takie zajął rosyjski dysydent, Vladimir Bukowski, dowodzący, że “gładkie przejście” od totalitaryzmu do demokracji jest rzeczą nie do pomyślenia. Ja natomiast zareagowałem na wiadomość o negocjacjach Okrągłego Stołu z prawdziwym entuzjazmem. Widziałem w nich otworzenie drogi tak bardzo potrzebnemu Polsce historycznemu kompromisowi oraz logiczny rezultat przemian świadomościowych, które obserwowałem już wiosną 1987 roku. Rezultat rozmów umocnił mój optymizm, dawał bowiem więcej nawet, niż można się było spodziewać. Wkrótce po wyborach z dnia 4 czerwca 1989 r. przyjechałem do Warszawy, aby przyglądać się sytuacji z bliska. W pół roku później przyjąłem z uznaniem rozwiązanie PZPR oraz powstanie Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej. Wielkie znaczenie miał dla mnie fakt, że była to partia zupełnie nowa, rezygnująca z automatycznego transferu członków, a więc skupiająca jedynie małą część prawie trzymilionowej partii – około 60 tys. osób. Przede wszystkim zaś ważne było to, że w Deklaracji i Statucie nowej partii nie było żadnego nawiązania do marksizmu-leninizmu; zawierały one natomiast jednoznaczną akceptację demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej. Dalszy rozwój wydarzeń nie potwierdzał jednak optymistycznego scenariusza. Euforia po niebywałym zwycięstwie wyborczym “Solidarności” oraz stworzeniu pierwszego niekomunistycznego rządu w powojennej Polsce trwała stosunkowo krótko. Bardzo szybko okazało się, że znaczna część “obozu posierpniowego” nie cieszy się z sukcesów “gładkiego przechodzenia” do demokracji, ale traktuje je z olbrzymią podejrzliwością. Reakcja łańcuchowa na wydarzenia polskie w krajach sąsiednich była w tych kręgach nie źródłem dumy, lecz powodem do głębokiej frustracji: podsuwała bowiem myśl, że skoro reżymy komunistyczne okazały się wszędzie słabsze, niż sądzono, to dążyć należało nie do kompromisu, lecz do bezpośredniego przejścia do demokracji politycznej i całkowitego odsunięcia komunistów od władzy. Jeszcze bardziej znamienne były reakcje “obozu posierpniowego” na rozwiązanie PZPR i powstanie na jej miejscu stronnictwa socjaldemokratycznego. Zamiast dostrzec w tym dobrowolną

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 16/2000, 2000

Kategorie: Publicystyka