Nikt, kto był dotychczas we władzach SLD, nie powinien w nich zostać. Nie powinien kandydować do nich żaden z posłów SLD ostatniej kadencji Toczy się dyskusja, co dalej z polską lewicą, co dalej z SLD. Dyskutują politolodzy, socjolodzy, no i rzecz jasna partyjna wierchuszka. Oczywiście głosu partyjnych dołów znów nikt nie słucha. Bo i po co? Partyjne doły to armia potrzebna w chwili wyborczego alertu, między wyborami ma płacić składki i słuchać wodzów. A przecież klęska wyborcza lewicy to czytelny sygnał partyjnych dołów, gdzie mają swoich przywódców i ich pomysły. Trzeba być naprawdę ślepym, by nie odgadnąć, dlaczego społeczeństwo odwraca się od lewicy. Jak traci się członków Wszystko zaczęło się tuż po roku 2000. Pierwszym błędem władz SLD była weryfikacja. Otóż nakazano wiernym członkom Sojuszu zweryfikowanie się, czyli mówiąc prościej – ponowną przysięgę wierności. SLD w powiecie bieszczadzkim, mający sporo ponad 200 członków, po tej weryfikacji doliczył się ich niespełna 70. Starzy ludzie lewicy powiedzieli: dość, niech góra się weryfikuje, a nas zostawi w spokoju. Siła partii uwidoczniła się najwyraźniej po jej największym sukcesie wyborczym w 2001 r. i przejęciu władzy. W 10-tysięcznych Ustrzykach Dolnych powstały trzy biura poselskie SLD: Witolda Firaka, Mariana Kawy i Tadeusza Kalenieckiego, który otworzył biuro wspólnie z senatorem Januszem Koniecznym. Trzy biura, czterech opłacanych pracowników, trzy spore czynsze. Zrozumieliśmy tutaj na dole, że mamy w Bieszczadach trzy lewice: Firakową, Kawową i Kaleniecko-Konieczną. Ilustracją tego podziału niech będzie fakt, że pracownik biura Firaka schowany na tylnym siedzeniu samochodu liczył tych, którzy przyszli na spotkanie z Kawą. W tamtym momencie SLD praktycznie przestał istnieć. Stał się luźną grupą wrogich sobie ludzi walczących tylko o stołki dla siebie. My, na dole, pojęliśmy, że nasza rola to wierna służba posłowi, a nie partii. To, co dzieje się później, jest jednym wielkim nieporozumieniem. Premier Miller obiecuje ks. Jankowskiemu koncesję na wydobycie bursztynu, żeby mógł on wybudować bursztynowy ołtarz. W czasie wizyty w USA rozmawia z Kuklińskim. Ta rozmowa odcina od nas całe grono mundurowych, wiernych do tej pory SLD. Moje bieszczadzkie struktury ubożeją o kilkunastu członków w mundurach. Na dodatek lewica pozbawia ich nabytych przywilejów. SLD jeszcze rządzi, więc braki w organizacji nadrabiamy nowymi „wiernymi” ludźmi lewicy. Przychodzą po stołki w radach nadzorczych, agencjach, urzędach itp. Po porażce SLD w 2005 r. nie ma ich już w partii, a nasz lokalny przywódca, lekarz, człowiek światły i inteligentny, któremu Sojusz pomógł załatwić piękny lokal i pracę dla dzieci, wiesza na płocie nabytej posesji plakat wyborczy PO. W ostatnich wyborach pozwolił powiesić baner PiS. Takie osoby miały w SLD poważanie, a nie prosty, nie tak wysoko wykształcony lewicowiec. Nasza władza miała na tym punkcie kompleks, dlatego byle śmieć, ale elokwentny i wykształcony, od razu piął się na szczyty, reszta zaś miała mu wiernie służyć. Miller zasypuje dziurę budżetową Bauca, a notowania SLD lecą w dół. Jednak on brnie dalej, bo chce przejść do historii jako ten, który wprowadził Polskę do Unii Europejskiej. Dzień po podpisaniu akcesji odchodzi z funkcji premiera. SLD zamiast skrócić kadencję, w trosce o stołki swoich posłów jeszcze przynajmniej przez rok, robi premierem „gołąbka” lewicy Marka Belkę. Ten kończy zabieranie biednym i dawanie bogatym. Tracą studenci, uczniowie, renciści na dopłatach do biletów, tracą bary mleczne. Nowa partyjna religia Po porażce – rozliczenia i nowa partyjna religia, czyli młodzi. Na siłę usuwano starych. Pamiętam, jak nowa gwiazda podkarpackiego Sojuszu – Tomasz Kamiński – niszczył dotychczasowego szefa Krzysztofa Martensa. Przed upływem kadencji w zakulisowych grach dopiął swego. Później wymiksował z SLD byłego lidera podkarpackiej lewicy Wiesława Ciesielskiego, byłego wojewodę Jana Kurpa, uwielbianego w Rzeszowie prezydenta Tadeusza Ferenca, wieloletniego burmistrza Sanoka Wojciecha Blecharczyka, byłego zastępcę SLD na Podkarpaciu Piotra Tomańskiego, prezydenta Tarnobrzega Norberta Mastalerza i wielu innych, którzy nie zgadzali się z jego zdaniem. To wszystko zdrajcy i sprzedawczyki, pora oczyścić szeregi, mawiał Kamiński przy wtórze swojej kamaryli. Duch Dzierżyńskiego na lewicy nigdy, widać,