Więcej szacunku dla BALETU

Więcej szacunku dla BALETU

Plotki o swobodnych obyczajach panujących w balecie są mocno przesadzone Sławomir Woźniak, pierwszy tancerz Teatru Wielkiego-Opery Narodowej w Warszawie – Jak się zostaje pierwszym tancerzem? – To nie sprawa długości stażu, lecz ilości zatańczonych przedstawień. A więc efekt ciężkiej pracy. Zanim otrzymałem to stanowisko, do roku 2000 pracowałem jako pierwszy solista. Pozycja pierwszego tancerza wbrew pozorom nie jest jednak pozycją świętej krowy. Mimo że od mojego profesjonalnego debiutu na scenie upłynęło już 20 lat, że zdobyłem więcej nagród i dyplomów niż wszyscy pozostali członkowie zespołu razem wzięci, nie mogę sobie pozwolić nawet na chwilę luzu. O wszystkim decyduje dyrektor baletu. Prestiż pierwszego tancerza czy primabaleriny nie zwalnia z obowiązku pracy nad sobą i ciągłego utrzymywania się na najwyższych obrotach. To męczące piętno, bo każde potknięcie jest komentowane ze zdwojoną siłą. – Publiczność jednak pana lubi. Niektórzy uwielbiają. To nie wystarczy? – Wystarczy, ale pracuje się w zespole, gdzie bywają różne spory, konflikty, tak jak niedawno w Teatrze Wielkim. Teraz trochę żałuję, że dałem się w to wciągnąć, bo wiele straciłem i nadal tracę, choć Mariusz Treliński przestał już być dyrektorem. On wyraźnie deprecjonował balet, traktował nas jak jakieś infantylne stworzenia. Dziewczyny uważał jeszcze za ozdobę, ale do ról męskich miał swoich mimów i im powierzał wiele zadań scenicznych. To nas bulwersowało, bo część z tych artystów kończyła wcześniej szkoły baletowe, ale nie nadawała się do baletu, a mimo to była angażowana do przedstawień w TW-ON. Konflikt nabrał osobistego znaczenia, kiedy dyrektorzy Treliński i Kazimierz Kord wyczytali w którejś z gazet, jakobym powiedział na ich temat coś, co było mocnym oskarżeniem. Ale ja tego nie powiedziałem. – To kto powiedział? – Wszystkie związki zawodowe w Teatrze Wielkim, czyli pięć organizacji, wystosowały pismo do prezydenta i premiera RP, ale to mnie przypisano całe zło. – Co tam było złego? – Napisano, że ich działalność przypomina układy mafijno-korupcyjne. Takie pismo jako przewodniczący Związku Zawodowego Artystów Baletu podpisałem, ale nie ja byłem autorem tych słów. Myślę dziś, że nie było warto płacić tej ceny, bo w walce ze mną w sposób obrzydliwy posłużono się moimi kolegami. Za moimi plecami prowadzili oni rozmowy z Trelińskim, a ja jako przewodniczący ich związku nic nie wiedziałem. Wykorzystali moment, że wyjechałem do Poznania, aby tam realizować spektakl „Dziadek do orzechów”. Polecono znalezienie na mnie haka i wyrzucenie pod byle pretekstem. Kij się znalazł. Byłem przez kilka miesięcy odsunięty od przedstawień, chociaż walczyłem o to, by balet w Operze Narodowej uzyskał silną pozycję. Swoje wycierpiałem, a karawana idzie dalej, w tym samym kierunku i w tym samym tempie. Miałem nadzieję, że dyrektor Janusz Pietkiewicz odwróci bieg wypadków, tymczasem nadal czuję niesmak. GRUBA KRESKA W OPERZE? – Winny jest dyrektor Pietkiewicz? – Nie, ale jego winą jest to, że nie postawił grubej kreski pomiędzy tym, co niedawno było, a chwilą obecną. Treliński jest nadal u nas na etacie, bierze pieniądze, choć nie świadczy pracy. Ale nie dziwię się, że w ten sposób postępuje. W sumie Teatr Wielki z powodu liczby zatrudnionych tutaj ludzi i różnorodności spraw, którymi się zajmuje, sposobu funkcjonowania, kontaktów międzyludzkich itd. jest miniaturką ogólnej sytuacji w kraju. – Czy artyści baletu, których potoczna opinia traktuje dosyć nonszalancko i nieprzyzwoicie, potrafią zadbać o zawodową pozycję i przywileje, jakie powinny przysługiwać tancerzom? – Niestety nie. Wstyd mi trochę za moich kolegów. Krążą różne komentarze o tancerzach, że to takie infantylne i w sumie bezbronne środowisko. Plotki o swobodnych obyczajach panujących w balecie są mocno przesadzone. Przynajmniej w Warszawie na ok. 40 chłopaków może jeden lub dwóch jest zainteresowanych obiema płciami, a zdeklarowanych gejów nie ma. Z jednej strony, łączy nas wiele, bliskość w pracy związała nas ze sobą, ale z drugiej strony, zazdrość i niechęć jednak górują. Nasza muza jest niestety zbyt słaba, aby temu przeciwdziałać i obronić nas przed zagrożeniami. Środowisko, jeśli nie będzie razem, nie wywalczy nic dla siebie, a grozi nam np. odebranie przywilejów emerytalnych (dla tancerki po 40., dla tancerza po 45. roku życia). Mnie się już odechciewa zabiegać o pozycję

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 51-52/2006

Kategorie: Kultura