Wszystkie brednie Macierewicza upadają w konfrontacji ze zweryfikowanym materiałem dowodowym Dr Maciej Lasek – członek komisji utworzonej do zbadania katastrofy Tu-154M pod Smoleńskiem. Od 2002 r. w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (PKBWL), w czerwcu 2003 r. objął funkcję jej wiceprzewodniczącego ds. technicznych. Brał udział w badaniach ok. 120 wypadków i incydentów lotniczych. Od maja 2010 r. do lipca 2011 r. wchodził w skład komisji utworzonej do zbadania katastrofy prezydenckiego Tu-154M (tzw. komisji Millera). Pełnił w jej ramach funkcję zastępcy przewodniczącego podkomisji lotniczej. W lutym 2012 r. został powołany na przewodniczącego PKBWL. We wrześniu 2016 r. odwołany z tej funkcji przez PiS. Przegląda pan codziennie prasę i internet, szukając informacji o katastrofie smoleńskiej? Nowych rewelacji podkomisji Macierewicza? Śledzi pan to? – Śledzę cały czas. Teraz jest tego dużo mniej. W 2012, 2013 r. codziennie byliśmy atakowani nowymi teoriami czy informacjami. To się uspokoiło gdzieś w roku 2014. Smoleńskiem żyła najmocniej prasa prawicowa, wPolityce, Niezależna itd., codziennie coś na ten temat musiało tam być. I któregoś dnia patrzę – nie ma. Jeden dzień, drugi, trzeci… Koleżanka, z którą pracowałem, mówi: „Maciej, coś szykują, bo nie ma nic!”. Minął tydzień, pojawiło się coś. A potem znów posucha. I tak ten okres zaczął się wydłużać. W czasie wyborów prezydenckich i parlamentarnych temat smoleński, jeśli chodzi o te najdziwniejsze teorie, zniknął w ogóle. Ale wrócił po wyborach. Zajęła się tym monowska podkomisja Antoniego Macierewicza. Czy jej praca wnosi coś nowego? – Niczego nie wnosi. Tam nie ma żadnego specjalisty, który kiedykolwiek badał wypadek lotniczy. A Wiesław Binienda? – Pan Wiesław Binienda nigdy nie badał wypadku lotniczego. Informacje o tym, że zajmował się katastrofą promu „Columbia”, są bardzo wątpliwe. W raporcie z badania tego wypadku nie ma jego nazwiska. A są nazwiska nie tylko ekspertów, ale nawet kierowców samochodów, którymi jeździli członkowie komisji. Myślę więc, że opowiadanie o panu Biniendzie jako tym, który badał katastrofę, jest pewnego rodzaju nieporozumieniem. A jak pan reaguje na kolejne teorie zamachu? Że był hel, sztuczna mgła, że bomba wybuchła, że samolot rozpadł się w powietrzu… – Że to wszystko jest niezgodne z faktami. Drobny przykład – pan minister Macierewicz w niedawnym wywiadzie, chyba dla „Gazety Polskiej”, powiedział, że piloci Tu-154M odeszli na właściwej wysokości, 100 m nad wysokością pasa. A w rzeczywistości komenda: „Odchodzimy” została wydana 39 m nad poziomem pasa, a 91 m nad poziomem gruntu, bo tam była dolinka. Badanie szczątków samolotu przez pirotechników hipotezę zamachu wykluczyło. I tak można punkt po punkcie. Te wszystkie brednie w konfrontacji ze zweryfikowanym materiałem dowodowym upadają. Najnowsza wersja głosi, że załoga próbowała ratować samolot z pułapki. – To bardzo stara teoria. Oni wracają do teorii zapomnianych. Już dawno temu słyszałem, że piloci zostali wciągnięci w pułapkę, stało się coś nieprawdopodobnego, że walczyli. Ale przecież na taśmach z czarnych skrzynek nie słychać, że walczyli. Nie ma żadnego zaniepokojenia w ich głosach. To wszystko się nagrało, do końca, do tragicznego finału. Nam się udało Zgodzi się pan jednak, że odczyt czarnych skrzynek nie wyjaśnia wszystkich wątpliwości. Sam wciąż się zastanawiam, dlaczego piloci tam lądowali. Ze stenogramów wiemy, że rozmawiali o lotnisku zapasowym, ale nie dowiadujemy się, kto i kiedy zdecydował, że jednak Smoleńsk. – W stenogramach padło, że będą robili próbne podejście, choć prawdopodobnie nic z tego nie wyjdzie. Zafiksowani byli na Smoleńsku. – Dla mnie istotą tego wszystkiego jest coś innego. 28-30 minut przed wypadkiem dostają pierwszą informację od kontrolerów na Białorusi, że w Smoleńsku jest mgła, widzialność 400 m. Minimum dla tego lotniska wynosiło 1000 m widoczności. Czyli widoczność była dwa i pół razy mniejsza od dopuszczalnej. Minimum lotniska Smoleńsk-Siewiernyj dla Tu-154M wynosiło 1000 m widoczności na wysokości 100 m. – A dostają informację, że tego minimum nie ma. Zresztą dostają ją dzięki inicjatywie kontrolerów rosyjskich. Bo wcześniej na lotnisku próbowała lądować rosyjska maszyna Ił-76. Za pierwszym razem o mało nie doszło do wypadku. Po drugim podejściu samolot odszedł. A to był pilot Frołow, który na tym lotnisku kiedyś bazował, więc dobrze znał teren.