Suszarkę do grzybów kupiłem. Żona twierdzi, że w rodzinie nie było dotąd grzybiarza, dla niej to coś nowego, zaciekawienie gryzie się u niej z delikatną mieszczańską konfuzją, ale ufa mi, jako daltonista gołąbków nie zbieram, a kurki, borowiki i podgrzybki Żona zna ze straganów. Cieszy się też, że nasz sześciolatek podziela to zamiłowanie: wzrok ma chłopak bystry i bliżej do runa o połowę, więc łacniej wypatruje grzybną drobnicę, tę marynatową, potem czyścić i kroić też chce. Teść przygląda się wnukowi ukontentowany, coś tam żartuje, że za moją sprawą Passentowie wracają do zamierzchłych tradycji zbieractwa, zapewne wyobraża sobie, że Antek wyrośnie na profesora mikologii i odkryje w przyszłości jakiś gatunek wyjątkowo bezwstydnego sromotnika. Ja zaś pokazuję mema, na którym widnieje kurka jako pieprznik jadalny i mapa Polski jako „pierdolnik zjadliwy”, takie mamy grzybiarskie posiady do kolacji. Ale że już jesień, to lekka przesada – rozumiem, spodziewałem się, kalendarz wskazuje, ale żeby tak od razu? Przecież dopiero co się skończyła; czas przyśpiesza, to już nie galop, ale cwał, jutro zostanę dziadkiem, pojutrze umrę, za tydzień mój nagrobek porośnie mchem. Jedna pociecha w tej bezradności starzenia, w tym poczuciu, że czas nam ucieka jak jaki express, choć go gonimy jak zająca pies – im szybciej czas będzie płynął, tym prędzej dożyję upadku władzy kaczystowskiej. Im dłużej trwa pisowska smuta, im plugawiej pręży się polskość przez nich zdefiniowana, tym częściej myślę, że Polska potrzebuje przyśpieszonych… zaborów. W PRL mówiło się o tym inaczej: powinniśmy wypowiedzieć wojnę Stanom Zjednoczonym i natychmiast się poddać. Ucieczka od rzeczywistochy w gorzki dowcip była najtańsza, cała masa wybierała dolę uchodźcy w Europie Zachodniej (o czym dziś polscy analfabeci historyczni pamiętać nie raczą i przyklaskują drutowaniu granic), niektórzy zaś mieli okazję uciekać wewnętrznie, ale i doniośle: w sztukę. Lata 70. były najlepszą dekadą naszego kina, ale w mocno reprezentowanej antologii dzieł tego okresu znajduje się film szczególny – niedokończony, niemożliwy, szalona idée fixe nawiedzonego reżysera. Film, który po prawie dwóch latach realizacji został odebrany, porzucony i wreszcie – dosłownie – pogrzebany, choć okazało się, że nie na zawsze. Chodzi o adaptację trylogii księżycowej Jerzego Żuławskiego, której podjął się jego wnuk Andrzej. O historii powstawania tego filmu, a także o tworzeniu się jego legendy, opowiada Kuba Mikurda w „Ucieczce na srebrny glob”, znakomitym dokumencie, entuzjastycznie przyjętym podczas premiery na tegorocznym festiwalu Millennium Docs Against Gravity. Mikurda, świetny filmoznawca, filozof kinofil, debiutował wnikliwym filmem o Walerianie Borowczyku, teraz, biorąc się za Żuławskiego, daje znać, że fascynują go szamani kina, artyści nieoswojeni, totalni, w normalnych czasach użyłbym nawet przymiotnika wyklęci. Boro był w skołtunionej Polsce wyklinany za świntuszenie, Żuławski właściwie za wszystko: inteligenckość, arogancję, apodyktyczność, nadekspresyjny styl, władczy stosunek do kobiet, mitomanię, grafomanię i co tam jeszcze. Przed seansem autor pokazał przedpotopowy numer miesięcznika „Fantastyka” z fotosami z planu „Na srebrnym globie” – Mikurda jako dziecko uległ dziecięcemu ukąszeniu dziwności, patrząc na frenetyczne scenografie i genialne kostiumy: co do artystycznej wartości tego filmu można się kłócić, ale nie sposób nie przyznać, że był wybitnie fotogeniczny. Też uległem fascynacji Żuławskim, pamiętam pokaz filmu na kongresie fantastyki pod koniec lat 80., bodaj dopiero drugi po domknięciu materiału (do 70% zrealizowanego scenariusza Żuławski dokręcił pejzaże współczesnej Warszawy, czytając w offie treatment pozostałych partii). Zaczynało się przy pełnej sali, do końca wytrzymały oprócz mnie bodaj dwie osoby; niczego nie rozumiałem, ale byłem zachwycony dzikością. Zanim komunistyczny aparatczyk zablokował środki i nakazał unicestwienie produkcji, minęły prawie dwa lata – niemal 600 (!) dni zdjęciowych od plaż Bałtyku, przez podziemia Wieliczki, po pustynię Gobi. Żuławski odreagowywał świeżą traumę rodzinną, porzucony przez Małgorzatę Braunek, i zatracał się w gigantycznym przedsięwzięciu, futurystycznej parafrazie Biblii, ciągnąc za sobą dziesiątki członków ekipy i setki statystów, tym chętniej poddających się jego twórczemu szałowi, że… było od czego uciekać. Plan filmu był wszechbarwnym azylem pośród późnogierkowskiej rzeczywistochy, uczestnicy przedsięwzięcia