Dustin Hoffman aby wypaść wiarygodnie w roli bezdomnego, nocował w metrze, żeby mówić jak starzec – zdarł sobie struny głosowe „Jesteś zbyt niepozorny jak na aktora filmowego. W filmie cię wyśmieją, w teatrze wygwiżdżą”, zawyrokowała ciotka, kiedy Dustin Hoffman oznajmił na zjeździe rodzinnym, że postanowił zostać aktorem. W rodzinie przypadła mu rola brzydkiego kaczątka. Niski (162 cm wzrostu), przez lata nosił aparat ortodontyczny i miał przewlekły trądzik. Uczył się średnio, zbierał cięgi za złe zachowanie. Miał kompleks przystojnego brata: Ron – wysoki, urodziwy, o atletycznej budowie – był w dodatku prymusem w szkole i ulubieńcem rodziców. Zawsze stawiano mu go za wzór do naśladowania. Dziecko niespełnionych artystów „Jestem dzieckiem niespełnionych artystów. Moja matka całe życie chciała być tancerką rewiową, ale to jej się nie udało. Ojciec chciał być reżyserem filmowym i pracować w Hollywood. Był typowym produktem recesji. Materialistą, dla którego przedmioty i pieniądze zawsze znaczyły więcej niż ludzie. Nie został reżyserem, musiał się zadowolić rolą sprzedawcy mebli”. Rodzice pragnęli, żeby synowie zostali artystami. Dustin był niepozorny i miał cichy głos, więc scena nie wchodziła w grę. On też jako dziecko nie marzył o aktorstwie. Jego matka postanowiła, że zostanie muzykiem, toteż od 12. roku życia gorliwie uczył się grać na fortepianie. Poszedł nawet do wyższej szkoły muzycznej w Santa Monica. Matka była szczęśliwa. On po latach wspomina: „Nie zapowiadałem się na wirtuoza i muzyka nie była moim żywiołem. Jedyną rzeczą, która nie nudziła mnie w szkole, były lekcje dramatu”. W efekcie rzucił konserwatorium i wstąpił do szkoły aktorskiej w Pasadenie. Kiedy w 1958 r. przyjechał do Nowego Jorku z myślą o kontynuacji studiów aktorskich, miał w kieszeni zaledwie kilka dolarów. Rodzina nie chciała mu pomóc w realizacji tego szalonego, jej zdaniem, skazanego na klęskę planu. Hoffman musiał więc sam zarobić na życie i na szkołę. Żadnej, nawet najmniejszej roli w teatrach nie dostał – wszędzie słyszał, że ma kiepskie warunki zewnętrzne, że nic dla niego nie ma. Aby przeżyć, brał każdą pracę, jaka mu się trafiła. Zmywał naczynia w restauracjach, był kelnerem, sprzedawcą napojów, sanitariuszem w szpitalu psychiatrycznym. Zanim uzbierał pieniądze na wynajęcie mieszkania, sypiał na podłodze w kuchni Gene’a Hackmana, późniejszego kolegi z nowojorskiego Studia Aktorskiego Lee Strasbergera. Pierwszą dużą rolę teatralną otrzymał w 1966 r., jednak w niej nie wystąpił. Miał wypadek „kulinarny”: szykując kolację, poparzył sobie ręce olejem. Jednak zamiast udać się do lekarza, poszedł rano do teatru, zamaskowawszy obrażenia. W czasie próby zemdlał. Dostał zakażenia krwi i o mało nie umarł. Kiedy wrócił po miesięcznym pobycie w szpitalu, dowiedział się, że jego rolę gra ktoś inny. Zamiast wysokiego blondyna Nie wiadomo, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby w małym teatrzyku na Broadwayu nie spotkał Mike’a Nicholsa, reżysera szukającego właśnie głównego bohatera do filmu „Absolwent”. Nichols zobaczył Hoffmana w komedii, w pierwszoplanowej roli i od razu umówił się z nim na zdjęcia próbne. Wypadły źle. Hoffman nie pasował do roli Benjamina Braddocka, wysokiego, przystojnego, dobrze zbudowanego blondyna. Zdenerwowany, mylił się. Zirytował Katherine Ross, swoją partnerkę na planie, z którą miał odegrać scenę miłosną. Podsumowała go: „Śmiesznie niski i śmiertelnie poważny”. Kiedy wychodził z próby, jeden z pracowników technicznych dał mu żeton na powrót metrem – nikt nie miał wątpliwości, że Hoffman „przepadł”. Nikt, poza reżyserem. Kilka dni później Nichols zadzwonił do aktora i kazał mu przyjść na spotkanie z głównym producentem. „To ma być główny bohater? Sądziłem, że to chłopak z serwisu sprzątającego”, tak zareagował producent na jego widok. A jednak Hoffman zagrał główną rolę w „Absolwencie” i w ciągu jednej nocy stał się gwiazdorem filmowym. Wstydził się już odbierać należny mu zasiłek dla bezrobotnych, bo wszyscy dokoła go rozpoznawali. Pierwsze honorarium – 17 tys. dol. – przeznaczył na spłatę długów. Niebawem posypały się kolejne role i nareszcie miał dość pieniędzy: za swój drugi film, „Nocnego kowboja”, otrzymał 250 tys. dol., trzeci – „John i Mary” – przyniósł mu 425 tys., za „Małego, wielkiego człowieka” dostał 500 tys. dol.
Tagi:
Ewa Likowska