Wielkie i zapomniane gwiazdy rocka

Wielkie i zapomniane gwiazdy rocka

Na rynku utrzymują się grupy rockowe wspomagane tragiczną legendą Wiek nie jest już wcale dla wielu rockmanów przekleństwem. Mick Jagger obchodzi hucznie 60. urodziny na scenie i wcale nie zamierza z niej zejść. Nie wszyscy bohaterowie lat 60. mieli jednak tyle szczęścia. „Czy będziesz mnie kochać, kiedy będę miał 64 lata?”, pytali w jednej ze swych piosenek Beatlesi. Zwłaszcza w drugiej połowie lat 70., podczas eksplozji punk rocka, a potem nowej fali, odpowiedź wydawała się boleśnie oczywista: publiczność ma już dość znużonych dinozaurów, którzy w dodatku stracili artystyczny rozpęd, poświęcili się licznym i kosztownym kuracjom odwykowym oraz często wątpliwym, pretensjonalnym eksperymentom muzycznym. Albo też w obawie przed utratą popularności próbowali dołączyć do fali banalnej muzyki pop i tanecznego disco, przeważnie pod naciskiem wytwórni płytowych. Przecież nawet ojciec białego bluesa, autorytet wielu muzyków, John Mayall, nagrywał żenujące płyty bez wyrazu, usiłując bez większego rezultatu dostać się na listy przebojów. Siła wściekłości, siła talentu Wyklinanie, publiczne odsądzanie od czci i wiary całego rockowego establishmentu stało się w tamtych czasach dla radykalnych punkowców, zwłaszcza angielskich, wręcz rytuałem. Szybko jednak okazało się, że siła punk rocka nie była aż tak wielka. Klasyczny punk w swej skrajnej częstokroć prostocie stał się po prostu szybko monotonny, a autodestrukcyjne skłonności muzyków spowodowały nie tylko czysto fizyczne, ale i artystyczne wypalenie nurtu. Natomiast nowofalowe, często bardzo ciekawe poszukiwania to przeważnie twórczość niszowa, świadomie nieszukająca szerokiego uznania, często w imię „niezależności” od wielkich wytwórni, traktowanej jako fetysz. Ciekawe, że podobnego błędu nie popełniła większość amerykańskich wykonawców ze zbliżonego kręgu. Takie zespoły jak Television, New York Dolls czy zwłaszcza Patti Smith Group wcale nie odrzucały rockowej tradycji, a nawet składały jej jawny hołd. Jest to zresztą charakterystyczne dla amerykańskiej muzyki popularnej, a nawet szerzej – popkultury. Często instynktowne odwoływanie się do tradycji i demonstracyjne niemalże przypominanie tego faktu jest działaniem dość powszechnym, nawet w kręgach uważanych za buntownicze. Ale chodzi tu najczęściej o tradycje czysto amerykańskie, bywa, że w Europie słabo znane. Stąd uwielbienie dla wielu rockowych wykonawców, nieustannie mających wysoki status w Stanach, takich jak choćby The Band czy Grateful Dead, jest na naszym kontynencie nie do końca zrozumiałe. Zdrowa dawka konformizmu Wróćmy jednak do przykładu Rolling Stonesów. Ich nieustająca popularność trwa już ponad cztery dekady – zresztą, co też dość wyjątkowe, po obu stronach oceanu tłumaczono ją na wiele sposobów. Pierwszy i najprostszy: Stonesi to zwycięstwo konformizmu, także artystycznego. Przykład niezwykle zręcznego dostosowywania się do przelotnych mód, jednak w tak by do końca nie utracić własnej tożsamości. Rzeczywiście, takie zjawisko dało się zaobserwować już w latach 60., gdy zrezygnowali oni z własnego, charakterystycznego surowego rhythmandbluesowego brzmienia, by pójść w ślady Beatlesów oraz plejady grup psychodelicznych i nagrać płytę „Their Satanic Majesties Request” (1967). W latach 70. i 80. flirtowali z muzyką taneczną (płyty „Black and Blue” z 1976 r., „Emotional Rescue” z 1980 r. czy „Undercover” z 1983 r.), ale przecież zawsze na zasadzie dyskretnego pastiszu. Ważniejsze było jednak coś innego. Zachowanie lekko cynicznej postawy wobec własnej działalności streszczonej w tekście jednego z ich przebojów, cytowanego do znudzenia: „To tylko rock’n’roll, ale ja to lubię”. Oznaczało to w praktyce zbawienny dystans do własnych dokonań, brak śmiertelnej powagi, także niemal programową rezygnację z podejmowania poważnych tematów społecznych (gdy już się to zdarzało, to w formie zupełnie pozbawionej patosu), a także tworzenie muzyki wykraczającej poza warsztatowe ograniczenia. Przesadne ambicje ukształtowane w latach 60., gdy rock wydawał się otwierać na nieograniczone możliwości ekspresji, stały się potem przyczyną bolesnych porażek wielu wykonawców. Ale przy tym wszystkim na każdej płycie Kamieni, nawet zdecydowanie słabszej, znajdowały się przynajmniej dwie, trzy niezwykle udane kompozycje, pełne mocy i inwencji, wchodzące bez trudu do żelaznego repertuaru koncertowego grupy. Talent kompozytorski i precyzyjne wykorzystanie możliwości wykonawczych, a nie tylko umiejętność poruszania się w bezwzględnym świecie show-biznesu zapewniały więc grupie (i zapewniają) stałą i zasłużoną popularność. Martwi mają rację,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 30/2003

Kategorie: Kultura