Każdy turysta mówi, że chciałby w RPA zamieszkać. Ja marzę, żeby stąd wyjechać. Dokąd? Gdzieś, gdzie chociaż prąd miałabym bez przerw Korespondencja z Republiki Południowej Afryki Przejazd bulwarem Nelsona Mandeli nie jest ani specjalnie skomplikowany, ani przesadnie atrakcyjny. Nie da się go jednak za bardzo ominąć, gdy wjeżdża się do centrum Kapsztadu. To część wielkiej, kilkupasmowej obwodnicy, na której – jak na taką metropolię – w wieczornych godzinach o tej porze roku ruch jest raczej skromny. Trwa południowoafrykańskie lato, a dokładniej – jego turystyczny szczyt, przypadający zaraz po świętach Bożego Narodzenia. Te zaś, nawet zredukowane do popkulturowego ornamentu, są w RPA mało widoczne. Sporadycznie gdzieś w hotelowym lobby stoi jeszcze choinka, taksówkarz na pożegnanie rzuci: „Niech Bóg nad Tobą czuwa w te święta”. Przy temperaturze plus dwudziestu kilku stopni i wietrze kradnącym czapki łatwo zapomnieć, że Europa w tej chwili przebija się przez zero na termometrze. Kto przybywa tu pierwszy raz, może myśleć, że ulica nosząca imię noblisty, ojca współczesnego wielorasowego społeczeństwa RPA powinna się znajdować w centrum miasta. Tymczasem prowadzi mnie ona monotonnym szlakiem z lotniska do hotelu. Jak później się przekonam, to w tym kraju podstawowa zasada symboliki przestrzennej. Zjeżdżając sporą jego część w kolejnych tygodniach, w każdym większym mieście natknę się na autostradopodobne serpentyny nazwane na cześć bohaterów transformacji i antyapartheidowego ruchu oporu. Na rogatkach Johannesburga czy Pretorii podobnie jak w Kapsztadzie witać mnie będą czarnoskóra aktywistka Albertina Sisulu, były szef Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC) Oliver Tambo, ostatni przywódca czasów segregacji rasowej Frederik de Klerk czy kilkukrotnie sam Mandela. Mandela łączy Choć od upadku apartheidu minęły już trzy dekady, a ANC, partia Mandeli i innych supergwiazd opozycji, sprawuje od tego czasu władzę w kraju bez przerwy, nie da się współczesnych, licznych problemów RPA rozpatrywać z pominięciem kwestii nierówności rasowej. Z wielu przyczyn, począwszy od tych najbardziej błahych, takich jak europocentryczna w dalszym ciągu wersja historii czy powszechna dostępność skomercjalizowanych symboli dominacji białych nad czarnymi, zarówno z czasów apartheidu, jak i wcześniejszych lat, gdy ziemie te podzielone były pomiędzy brytyjskie władze kolonialne i niezależne republiki burskie, założone przez niechętnych wyspiarskim metodom zarządzania krajem potomków osadników z Holandii. Kolonializm może jest już pieśnią przeszłości, a Tęczowy Naród, jak dziś nazywa się obywateli RPA, próbuje powoli budować swoją tożsamość na pojednaniu i patrzeniu w przód, a nie w tył, lecz nie ma co udawać, że kolor skóry i pochodzenie przestały się liczyć. Jedną z niewielu rzeczy, które mimo wszystko ludzi tu łączą, jest właśnie Mandela. Nie tylko z powodu jego globalnej rozpoznawalności, ale i dzięki temu, najzwyczajniej w świecie, że na jego wizerunku można zarobić. Bo noblista jest tu dosłownie wszędzie, nie zawsze w należnym majestacie. Można jechać bulwarem jego imienia, spotkać się na jego placu, kupić magnes w kształcie jego twarzy. Tyle Kapsztad. Johannesburg popkulturowy kult jednostki wyniósł na wyższy poziom. Imieniem Mandeli nazwał zamknięty dziedziniec największego kompleksu handlowego na kontynencie afrykańskim. Otoczony z czterech stron relatywnie drogimi restauracjami i wejściami do butików, wita turystów szerokim, rozpoznawalnym chyba wszędzie uśmiechem byłego prezydenta. Dalej jest jeszcze lepiej, bo poustawiane w ciągach komunikacyjnych naturalnej wielkości figury Mandeli i jego drugiej żony, Winnie, wyglądają tak prawdziwie, że omyłkowo można by je zapytać o drogę do toalety w tej świątyni późnego kapitalizmu. Cała sytuacja jest tym bardziej groteskowa, że ustawione są one obok sklepu o wiele mówiącej nazwie Presidential, w którym kupić można, a jakże, kurtki z konturem twarzy Mandeli albo typowe dla jego stylu luźne koszule w krzykliwych kolorach. Z jednej strony, nie ma co się zżymać na taką komercjalizację jego wizerunku, to proces zachodzący pod każdą szerokością geograficzną. W Gdańsku przecież także nietrudno o koszulkę czy magnes z twarzą Wałęsy. Z drugiej, ani Lech, ani Danuta nie witają jeszcze klientów przed trójmiejskimi (czy jakimikolwiek innymi) fastfoodami. Ta najnowsza historia RPA jest autentycznie wszechobecna, bo przedstawiciele właściwie wszystkich stronnictw, z wyjątkiem gasnącej, rasistowskiej, skrajnej prawicy, są z niej bardzo dumni. Na ślad dalszej przeszłości natrafić w Kapsztadzie bardzo trudno, ale jeśli już