Rodzinne sekrety z Żydami w tle Irena Wiszniewska – dziennikarka, pisarka, zajmuje się sztuką uliczną, opowiadając w różnych miejscach świata wymyślane ad hoc historie. Wydała zbiór wywiadów „My, Żydzi z Polski”, „Nie ma rzeczy niemożliwych, rozmowy z Michaelem Schudrichem, naczelnym rabinem Polski”. Jej ostatnia książka, „Tajemnica rodzinna z Żydami w tle”, jest zapisem rozmów z potomkami tych, którzy w różnym stopniu wzięli udział w Zagładzie. Znam taki dom na wsi, gdzie stoi tremo i solidna szafa. Stoi – to stoi. Dopiero niedawno ojciec mi uświadomił, że przed wojną żaden gospodarz nie miał takich mebli, a podczas okupacji wielu z nich pojechało do Działoszyc, gdy Niemcy wypędzali stamtąd Żydów. Dziwnie się poczułam, kiedy pomyślałam, że w lustrze, w które patrzyłam, przeglądał się ktoś, kto najpewniej zginął. – Kiedyś zobaczyłam srebrną cukiernicę, która zupełnie nie pasowała do całej reszty wiejskiego domu. Takich przedmiotów jest bardzo dużo. Jeśli czasami przemknie nam przez myśl, że może należały do ludzi brutalnie pozbawionych życia – to już coś. Do mnie tremo i szafa powróciły po lekturze pani książki. Po co ją pani napisała? Żebyśmy poczuli się źle? Żebyśmy pobudzili świadomość i zmierzyli się ze złem, którego w mniejszym lub większym stopniu dotknęliśmy? – Napisałam dla naszego zdrowia psychicznego. Naprawdę! Jeżeli pani mi opowiada historię z tremem – dość niewinną – i czuje się pani z tym nieswojo, to co ma powiedzieć wielu Polaków, którzy niedokładnie wiedzą albo nawet tylko przeczuwają, że ciąży na nich coś gorszego? A ciąży. Moja książka to sesja terapeutyczna. Trzeba wyrzucić z siebie koszmar, przyznać się, że coś złego się stało, i iść dalej. Ale niewiele osób chciało skorzystać z tej terapii. Sześcioro rozmówców i siódma opowieść, pani, o dalszych losach Zofii Chominowej i jej syna. Zofia Chominowa – przypomnijmy – wydała Niemcom poetkę Zuzannę Ginczankę. – Zaraz po ukazaniu się książki zgłosiły się do mnie kolejne dwie osoby. Zobaczymy, co będzie dalej. Ciekawe, na ile te osoby są uwikłane w zło. Bo łatwiej mówić o mniejszym koszmarze, niż wyznać udział przodka w zbrodni. To nawet ładnie o nas świadczy: zastanawiam się, kto odbijał się w tym lustrze, jaka jestem wrażliwa… – Owszem, może się zdarzyć taki narcyzm, ale nie miałam z tym do czynienia. Jeden z tych panów, którzy teraz się do mnie zgłosili, chce pod nazwiskiem mówić o stryjecznym dziadku, skazanym po wojnie za mordowanie Żydów. Przez prawie dziesięć lat kawałkami wyciągał od swojego dziadka, czyli brata przestępcy, prawdę. Nikt w rodzinie oprócz niego jej nie zna. Dziadek już nie żyje. Lustro jest pęknięte. Kiedy w ostatnich latach wezbrała fala książek dzieci czy wnuków zbrodniarzy hitlerowskich, łatwiej nam się je czytało. To był ich problem, ich trauma – nagle się dowiedzieli, dotarło do nich, no cóż, niech sobie z tym radzą. Ale po co my mamy teraz wyciągać straszną przeszłość? Gdy ukazała się książka Grossa, wyszło na jaw, że my też mordowaliśmy. To było danie świadectwa prawdzie, oddanie sprawiedliwości. Ale teraz sięgać do pokoleń dzieci, wnuków? Może już lepiej nie rozgrzebywać? – Jest coś takiego jak epigenetyka. Poznałam to pojęcie, gdy zetknęłam się z drugim po Holokauście pokoleniem Żydów. Okazało się, że potomkowie ocaleńców z Zagłady potrzebują pomocy terapeutycznej. Dlaczego? Geny mogą być w jakiś sposób modyfikowane – nie wyjaśnię tutaj jak – i trauma dziadków przechodzi nawet na trzecie pokolenie. Potomkowie ludzi, którzy byli podmiotem lub sprawcami przemocy, mogą mieć skłonność do nerwic, stanów lękowych, nawet cukrzycy czy chorób reumatycznych, więc ja niejako dbam zarówno o zdrowie społeczne, jak i o zdrowie każdej osoby. Ten pan, który ostatnio się zgłosił, także chce zrzucić z siebie rodzinny ciężar. Jeżeli się wie, co się zdarzyło, jest ciężko, gdy się nie wie – epigenetyka może oddziaływać bez naszej wiedzy. Poza tym ostatnio już otwarcie mówimy o traumie świadków. Właściwie całe nasze społeczeństwo jest straumatyzowane – po II wojnie, po latach tużpowojennych. Ostatnio coraz częściej słyszę historie o Żydach z podproszowickiej wsi. Byli, zniknęli. Lejbek chodził do jednej klasy