W „Aviatorze” zrekonstruowałem amerykański styl życia z lat 30. ubiegłego wieku Dante Ferretti, włoski scenograf, twórca scenografii do „Aviatora” Wielu osobom w najnowszym filmie Martina Scorsese „Aviator” najbardziej podobają się wnętrza, obrazy, bibeloty, wszystko to, co tworzy niepowtarzalną atmosferę lat 30. minionego wieku. Autorem scenografii do tego bardzo amerykańskiego filmu jest Dante Ferretti, włoski scenograf, uważany za jednego z najlepszych w tej branży na świecie. Jego prace siedmiokrotnie były nominowane do Oscara. – Wierzy pan w szczęśliwe liczby? To już siódma nominacja do Oscara. Najnowszy film Martina Scorsese „Aviator” otrzymał wszystkie możliwe nominacje, w tym również za scenografię. Według krytyki, to jedna z mocniejszych stron filmu. Czy to prawda, że przygotowując scenografię do opowieści o żyjącym w pierwszej połowie XX w. amerykańskim entuzjaście lotnictwa, samolotów i pięknych kobiet, ekscentrycznym magnacie, Howardzie Hughesie, obejrzał pan wszystkie apartamenty z epoki? – Ten film sprawił mi ogromną satysfakcję, musiałem zrekonstruować amerykański styl życia z czasów najbardziej glamour w historii Stanów Zjednoczonych – dla scenografa to niezwykłe wyzwanie, a fakt, że to mnie, Włocha, zatrudniono, aby odtworzyć najlepsze lata Ameryki, odebrałem jako wyraz uznania. Rzeczywiście obejrzałem sporo apartamentów z epoki, byliśmy nawet u Donalda Trumpa. Wszystko było bardzo ważne – posadzki, obrazy, meble, porcelana, bibeloty. Podpatrywaliśmy sposoby urządzenia wnętrza, aby je później wymieszać. Jako scenograf nie kopiuję wnętrz, takie jest przynajmniej moje przekonanie, staram się je tworzyć. Nigdy nie powtarzam danej rzeczywistości, otoczenia, wnętrza czy stylu. W rzeczywistości nie ma przecież perfekcji. Zawsze jest miejsce na ludzki błąd, niedoskonałość. Właściwie to mi się najbardziej podoba – miejsce na niedoskonałość. Myślę, że takie są moje scenografie. Oczywiście, trzeba trochę umiejętności, aby właściwie popełniać błędy. Nie można się mylić w rzeczach zbyt prostych, bo to byłoby trywialne. – Martina Scorsese poznał pan na planie „Miasta kobiet” Felliniego i do tej pory pracujecie razem. Za scenografię do jego filmów: „Wiek niewinności”, „Kundun – życie Dalaj Lamy”, „Gangi Nowego Jorku” również dostał pan nominacje do Oscara. – Nominacje dostałem za wiele filmów, także innych reżyserów, chociażby za „Przygody barona Münchausena” Terry’ego Gilliama czy „Hamleta” Franca Zeffirellego i „Wywiad z wampirem” Neila Jordana, ale Scorsese to rzeczywiście reżyser, z którym najwięcej pracuję. Spodobały się mu moja dbałość o szczegóły, mój rodzaj wyobraźni, podejście do pracy. Scenografia to przecież ważna część filmu, niektórzy mówią, że jest niczym rama w obrazie, z czym ja się nie zgadzam, bo choć rama stanowi dopełnienie i ozdobę obrazu, to możemy podziwiać i docenić jego piękno bez niej, a w przypadku filmu tak nie jest – oprawa scenograficzna jest nieodłączną częścią filmu, może być minimalistyczna, okrojona, szczątkowa, werystycznie wiarygodna albo umowna, ale bez niej film nie istnieje. – Na początku kariery miał pan sporo szczęścia, trafiając do najlepszych reżyserów. Zaczynał pan u boku Piera Paola Pasoliniego, który mimo iż upłynęło blisko 30 lat od jego śmierci, ciągle wzbudza emocje. Jak pan go wspomina? – Rzeczywiście, pierwsze kroki jako asystent scenografa stawiałem u Pasoliniego, na planie jego filmu „Ewangelia według św. Mateusza”. Moim mistrzem był Luigi Scaccianoce. To on wprowadził mnie do zawodu. Miałem wtedy 21 lat – uczyłem się wszystkiego od wszystkich, chłonąłem jak gąbka. Pasolini był niezwykły, bardzo zorganizowany, hieratyczny, nie dopuszczał improwizacji. Lepiej poznałem go kilka lat później przy pracy nad „Medeą”, „Dekameronem”, „Opowieściami kanterberyjskimi”, „Salo, czyli 120 dni Sodomy”. Był człowiekiem raczej zamkniętym. Tak w ogóle uważam się za prawdziwego szczęściarza, bo miałem przywilej pracować z trzema prawdziwymi gigantami: Fellinim, Pasolinim i Scorsese. Oczywiście pracowałem też z innymi doskonałymi reżyserami, ale to moja wielka trójka. – Każdy z tych trzech wielkich był chyba zupełnie inny. O Pasolinim powiedział pan, że nie znosił improwizacji, Fellini był jej mistrzem. – To skrajnie różne osobowości, absolutnie odmienne podejście do pracy, do ludzi, do życia. Fellini bawił się na planie, dał się uwodzić fantazji, łatwo było go oczarować jakimś nowym pomysłem, rozwiązaniem, zapalał się do nowych idei, był
Tagi:
Małgorzata Brączyk