Polski wymiar debaty o wolności wybrzmiewa najdoskonalej, kiedy rzecz idzie o cenę lub dostępność albo raczej jakąkolwiek próbę zmniejszenia dostępności narodowej potrawy występującej w postaci cieczy: alkoholu. Podniosą ceny – stracą władzę. Ten potworny totalitaryzm lat 80. z ich godziną 13, od której dopiero można było kupić piwo, wino czy wódkę. Wszyscy wiedzą, jak to się skończyło. Inaczej być nie mogło. I potem wolność prawdziwa, niczym nieograniczona, niczym nielimitowana (choć formalnie owszem – np. odległością punktu sprzedaży alko od budynku kościoła czy nawet szkoły) wywalczona przez Solidarność po 1989 r.; wolność potransformacyjna była już „do” wódki, a nie „od” wódki. Kapitalizm, jak przystało na następcę feudalizmu, rozpijał systematycznie i systemowo, nowatorsko i twórczo. Na trzeźwo był i jest nie do zniesienia. Ale w równym, transparentnym i racjonalnym starciu wartości społecznych, politycznych, etycznych na wolnym rynku idei, jak wiemy doskonale, po 1989 r. zwyciężyła bezkonkurencyjnie konsumpcja, zakupywanie się nade wszystko, trzeba kupować, mieć, żeby być. Nowymi świątyniami stały się centra handlowe, gdzie czas spędzać można długo i z pożytkiem. Ale każdy punkt sprzedaży jest małą świątynią nowego porządku. Każdy akt zakupu – modlitwą dziękczynną i przebłagalną zarazem. Kiedyś nie było, ale teraz jest. Najlepiej na okrągło, każdego dnia tygodnia, każdego tygodnia w roku, o każdej godzinie albo choćby bardzo długo za dnia i w nocy. Rano, wieczór, we dnie, w nocy niech nam będzie zawsze wolno kupić. Dlaczego akurat stacje benzynowe mają być otwarte 24 godziny na dobę 365 dni w roku, w święta takie i owakie? Nigdy przecież o tym na poważnie nie porozmawialiśmy. I czy naprawdę chodzi w nich o sprzedaż paliwa do pojazdów? Czy to tylko cudowne handlowe alibi? Może niektóre tylko stacje, jak apteki dyżurne, byłyby dostępne na okrągło? Ale wszystkie? Nie znamy bilansów handlowych stacji paliw, nie wiemy, jaki procent zysków przynosi sprzedaż benzyny czy oleju napędowego, a jaki alkoholu. W czym zresztą tkwi istota problemu sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych? Bynajmniej nie w tym, że jedna lada łączy możliwość jazdy autem z równoległą szansą na zakup substancji, której prowadzący de facto spożywać nie może. Problemem nie jest bliskość benzyny i alkoholu. Istotą rzeczy jest skala społecznej degrengolady i krzywdy, która dzieje się za sprawą milionów uzależnionych od alkoholu osób, kolejnych setek tysięcy pijących nadmiarowo, koincydencji między nadużywaniem alkoholu a naruszeniami prawa, w tym przez pijanych kierowców, którzy, choć widowiskowi, nie są głównymi sprawcami wypadków i nieszczęść na drogach. Problem z nieskrępowaną i nieograniczoną dostępnością alkoholu jest analogiczny do problemu uzależnienia. Żeby pomóc osobie uzależnionej, a więc bezradnej wobec „przymusu” picia, należy robić coś przeciwnego do słowa pomoc – trzeba utrudniać komfort picia, pozwolić ponosić konsekwencje działań po odurzeniu; należy nie usuwać spod nóg kłód konsekwencji towarzyskich, rodzinnych, materialnych, zawodowych, estetycznych. Czyli dokładnie na odwrót, niż robią to najczęściej osoby bliskie, współuzależnione. I w tym jedynym skutecznym pakiecie antykomfortowym swoje miejsce ma właśnie wszelka trudność w dostępie do alkoholu. Czyli coś, co w Polsce w sposób patologiczny nie istnieje. Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że jeden punkt dystrybucji alkoholu powinien przypadać na ok. 1 tys. osób, mieszkańców. W Polsce ta sieć jest cztery razy gęstsza. Ważnym, bo całodobowym elementem tego systemu powszechnego dostępu do alkoholu są właśnie stacje benzynowe. Mówiąc najkrócej i najprościej, jeśli samo zdobycie pół litra czy innej miary będzie się wiązało z koniecznością poświęcenia wyraźnie więcej czasu, energii, tzw. zachodu, to pewien procent amatorów odpuści, czyli summa summarum Polska będzie choć odrobinę trzeźwiejsza tego jednego dnia, wieczoru, nocy. Oczywiście nie ma takiej siły, odległości, ceny, której osoby zdeterminowane, czytaj uzależnione, nie pokonają. Ale uzależnienie ma swoje natężenia, rośnie, w jakimś momencie może nadejść jeszcze refleksja: nie mogę sobie pozwolić na trzygodzinną wyprawę po flaszkę. Ale kiedy wystarczy kilkuminutowy spacerek na pobliską stację – żadna bariera nie istnieje. Koszty społeczne uzależnienia od alkoholu liczone są w Polsce w dziesiątkach miliardów rocznie. W tym paradoksalnym splątaniu nie jest bez znaczenia fakt, że państwo czerpie spore zyski ze sprzedaży trującej substancji swoim obywatelom.