Wojna, ale nie tylko
Mój znajomy twierdzi, że prawdziwym celem wojny z Irakiem nie jest ropa, jak się najczęściej sądzi, ani też nie jest zlikwidowanie sporej siły militarnej, mogącej zagrozić Izraelowi, jak sugerował to w „Przeglądzie” prof. Łagowski, lecz skłócenie Europy. Za tezą tą miałoby przemawiać m.in. dziwaczne zachowanie Stanów Zjednoczonych, które pałając nieprzepartą chęcią do wojaczki per fas et nefas, zgromadziwszy w Zatoce Perskiej imponującą armię i flotę, ciągle jednak nie rozpoczynają wojny w oczekiwaniu na rozwój zdarzeń na naszym kontynencie. Osobiście nie jestem aż tak dobrego zdania o przenikliwości i finezji dyplomacji amerykańskiej. Myślę raczej, że poróżnienie się Europy – czego wyrazem jest głośny list dziewięciu premierów popierających wojnę w Iraku – jest raczej skutkiem ubocznym, który pojawił się już w trakcie gier wojennych. Ale z punktu widzenia interesów aktualnej administracji amerykańskiej spadł on jak z nieba. Warto o tym przez chwilę pomyśleć. Obalenie muru berlińskiego i upadek ZSRR, a wraz z nim i militarnej konfrontacji z Paktem Warszawskim był dla Stanów Zjednoczonych momentem oszałamiającego zwycięstwa. Zapowiadało to nastanie świata jednobiegunowego politycznie, w którym wszystkie karty we wszystkich możliwych rozgrywkach – militarnych, gospodarczych, społecznych wreszcie – znalazły się w jednym amerykańskim ręku. Nie przypadkiem Francis Fukuyama, w końcu długoletni pracownik administracji rządowej USA, nazwał to „końcem historii”, w której dotąd pętały się jakieś kraiki, jakieś dziwaczne kultury, a nawet jakieś pomysły na rozmaite rozwiązania gospodarcze i społeczne różne od wypróbowanego modelu amerykańskiego. Otóż konsolidowanie się Europy, które nabrało prawdziwego rozpędu właśnie po upadku muru, zaczęło psuć ten obrazek. Wszyscy stale omijają ten niewygodny temat, że jedność, a także poszerzenie Unii Europejskiej ma w swoim podtekście także – jeśli nawet nie przede wszystkim – co najmniej zneutralizowanie i osłabienie hegemonii amerykańskiej. Nie dlatego, żeby Europa była wroga Ameryce, to przesada, ale dlatego, żeby jej kraje i cała wspólnota mogły zyskać wolną rękę w wypróbowywaniu własnych, wynikających z własnej sytuacji, kultury i tradycji rozwiązań koniecznych w obecnym, zwrotnym punkcie historii. Gdyby więc prawdziwa konsolidacja Unii Europejskiej się udała, wymarzony przez politykę amerykańską świat jednobiegunowy zamieniłby się znowu w świat trójbiegunowy, z Ameryką, Europą i rosnącymi gwałtownie w siłę nie tylko ludnościową Chinami. A więc świat nieporównanie mniej poręczny i trudniejszy do dyrygowania z jednej stolicy. A to właśnie nie jest marzeniem Ameryki. I dlatego pewnie sekretarz obrony Rumsfeld tak ochoczo i łatwo podzielił Europę na „młodą”, złożoną z mniejszych, częściowo zaś wręcz kandydackich krajów Unii, oraz „starą” – co tym razem miało oznaczać, że konserwatywną i sklerotyczną – Europę Francji i Niemiec. Zaliczenie do „młodych” i prężnych może brzmieć jak komplement albo nawet niejasna obietnica, tyle tylko, że bez tych „starych ” krajów jako jądra całej konstrukcji europejskiej w ogóle żadna integracja nie jest możliwa. Jeśli więc wojna z Irakiem stała się pretekstem do tego podziału, to tym lepiej dla wojny, którą Amerykanie i tak gotowi są przeprowadzić własnymi siłami, nie pytając nikogo. Ale przecież nie chodzi tu tylko o wojnę i sprawa jest nieporównanie bardziej poważna, chociaż kwestię zabicia – jak obliczają niektórzy – pół miliona Irakijczyków też trudno uznać za drobiazg. Rzecz w tym jednak, że nadchodzący nieuchronnie kryzys dotychczasowego świata wymaga nowej receptury społecznej i pytanie brzmi, gdzie i jak jej szukać. Otóż po stronie obecnej administracji amerykańskiej pytanie to nie budzi żadnej dyskusji. Jeszcze prezydent Clinton wziął udział w spotkaniu socjaldemokratycznych premierów w Nicei, podkreślając tym społeczne nastawienie swojej administracji, ale administracji Busha juniora podobne pomysły są całkowicie obce. Tymczasem po stronie europejskiej głównym trzonem debaty – znowu przesłanianym przez różne dekoracje – jest pytanie, czy należy przeć dalej w stronę neoliberalnej, wolnej gry globalnego kapitału, czy też zawrócić z tej drogi, przyjąć inną skalę wartości „z założeniem – jak pisał kiedyś Friedrich Schumacher w swoim „Małe jest piękne ” – że człowiek coś znaczy”, powrócić do elementów państwa opiekuńczego, rozbudować, w obliczu fali bezrobocia, społeczny sektor „non-profit” i pomyśleć nie o zderzeniu, lecz współżyciu cywilizacji. Aby jednak rozwijać ten model, trzeba mieć wolną rękę.