Wojna za rzeką Kasai

Wojna za rzeką Kasai

Mirosláv, skoro ja tu jestem i ty tu jesteś, a być nie powinieneś, to znaczy po prostu, że to nie jest Szaba „Wydaje mi się, że Autor podjął słuszną decyzję napisania książki „Angola Express” właśnie dopiero teraz. Czytałam ją z przejęciem, przeżywając podobne wydarzenia i sytuacje jak opisywane przed 30 laty przez Ryszarda Kapuścińskiego, mego śp. Męża w jego reporterskiej książce ťJeszcze dzień życiaŤ – napisała po przeczytaniu książki Mirosława Ikonowicza Alicja Kapuścińska. – Ryszard pracował w Angoli kilka miesięcy i pisał ťna gorącoŤ. Natomiast Mirek wracał tam wielokrotnie i opisuje to, co tak żywo zapamiętał. Te dwie książki dzięki temu uzupełniają się nawzajem, spojrzenie na ówczesne problemy w tej części Afryki staje się jeszcze szersze. Upływ czasu pozwala spojrzeć wstecz z głębszej perspektywy, przybliżyć atmosferę tamtych wydarzeń i jeszcze więcej zrozumieć, a także ukazać wojnę w Angoli z punktu widzenia obu stron konfliktu.” Mirosław Ikonowicz był korespondentem PAP w Sofii, Hawanie, Madrycie, Lizbonie i Rzymie. W latach 1974-1978 wielokrotnie wyjeżdżał jako specjalny wysłannik PAP do byłych kolonii portugalskich w Afryce, przede wszystkim jako korespondent wojenny do Angoli, gdzie toczyła się wojna domowa. Jego książka „Angola Express” ukazała się nakładem Oficyny Wydawniczej Branta. Mirosław Ikonowicz Gdybym miał chwilę, aby się zawahać, nie podjąłbym tej decyzji. Duży wojskowy helikopter zwiększa obroty śmigła i lada chwila oderwie się od ziemi. Znajdowałem się o 15 metrów od niego. Gdy wskoczyłem bez namysłu do wnętrza, pilot natychmiast poderwał maszynę, jakby tylko na mnie czekał. Nie wiedziałem, dokąd leci, ale skierował się od razu na wschód i pozostał na niskim pułapie. To ten kierunek, chyba lecimy do Szaby! – pomyślałem. Tuż pod nami mignęły otwory luf baterii przeciwlotniczych ustawionych całkiem blisko pola startowego. Po chwili lecieliśmy tuż nad koronami drzew, które od podmuchu rotora rozchylały się i kołysały, jak kępy trawy. Rozglądam się po kabinie. Jeden z pilotów, w szortach i koszuli, odwraca się i pozdrawia mnie gestem ręki. Chyba Kubańczyk. Poza dwoma fotelami pilotów w śmigłowcu nie ma siedzeń, jak zwykle w maszynach używanych do celów desantowych lub sanitarnych. Na podłodze, obok stosu noszy przykucnęli dwaj Murzyni w mundurach FAPLA1. Sanitariusze w ogóle nie zareagowali na nagłe zjawienie się na pokładzie faceta w tropikalnej bluzie z torbą na ramieniu. Dla nich mogłem być kubańskim albo rosyjskim oficerem. (…) Pilot leci jak po sznurku, zapewne to nie pierwszy jego lot w tę stronę. Nagle gorące uderzenie krwi do głowy. Jezu! A jeśli oni wzięli nieznanego faceta wskakującego na pokład za lekarza?! To przecież całkiem prawdopodobne. I dlatego o nic nie pytali. Co będzie, gdy tam, dokąd lecimy, nie ma lekarzy i ranni czekają na pomoc? I zamiast medyka wyskoczy z helikoptera dziennikarz? (…) Bieg wydarzeń jest szybszy niż moje myśli: lądujemy. Śmigłowiec osiada obok dużego baobabu, pod którym na skraju obszernej polany kryje się spory namiot. Dwu mężczyzn w mundurach chwyta nosze stojące przed namiotem i idzie z nimi szybko w naszą stronę. Noszy jest więcej, leżą na nich ranni. Ten, którego ładują pierwszego na pokład śmigłowca, ma obandażowaną głowę i szeroko otwarte, przerażone oczy. Brązowy koc narzucony na nogi żołnierza okrywa go od kolan dziwnie płasko. W ciągu dziesięciu minut sanitariusze, z którymi leciałem, i inni dwaj, którzy nieśli pierwsze nosze, załadowali na pokład sześciu rannych. Jeszcze sześciu weszło o własnych siłach. Za nimi wspiął się do maszyny młody mężczyzna, jedyny biały na polanie, pewnie lekarz, i helikopter natychmiast wystartował, kierując się na zachód. Gdy ucichł huk silnika, zwrócił na mnie uwagę Murzyn koło czterdziestki w zielonym lekarskim fartuchu z ciemnymi plamami krwi. Siedząc na skrzynce po amunicji pod pustą plandeką zaimprowizowanego szpitala polowego, z lekarskimi słuchawkami na szyi, palił spokojnie papierosa. Pośrodku stał żelazny stół operacyjny i parę stojaków z kroplówkami, a na rusztowaniu podtrzymującym plandekę wisiała zgaszona lampa, zasilana z akumulatora. – Bienvenido en el frente, amigo, witaj na froncie, przyjacielu – powitał mnie po hiszpańsku, bez cienia wątpliwości, że ma do czynienia z rodakiem. Wstał ze skrzynki, aby podać mi rękę. Nie pytał o nic, ale pytanie dostrzegłem w jego przekrwionych z niewyspania oczach. Z pewnością zastanawiał się,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 29/2009

Kategorie: Książki