Tradycyjnie pojmowane piękno byłoby dla nas ograniczeniem Rozmawia Bronisław Tumiłowicz Ile jest fletów w waszym zespole? Karolina Balińska – Sześć, czyli dwa flety grande, jeden piccolo, dwa altowe, jeden basowy. Ale to jeszcze nie wszystkie instrumenty z rodziny fletów? Ewa Liebchen – Jest jeszcze odmiana kontrabasowa, ale jej nie mamy „na stanie” zespołu. Pozostałe biorą udział w naszych koncertach, a my wręcz zachęcamy współczesnych kompozytorów, by pisali muzykę na taki rozszerzony skład instrumentów. Która z was gra główną partię? Która jest kierowniczką zespołu? E.L. – Zawsze gram pierwszy głos, ale to nie ma żadnego znaczenia, przynajmniej w muzyce współczesnej. W muzyce kameralnej, którą się zajmujemy, nie ma hierarchii głosów, oba są równie ważne. Ja gram na flecie piccolo, flecie grande i altowym, koleżanka na flecie grande, altowym i basowym. Flet grande to ten zwyczajny, podstawowy instrument z rodziny fletów, pozostałe to jego odmiany. Obie jesteście wychowankami wybitnej solistki i pedagog prof. Jadwigi Kotnowskiej, a w notce biograficznej wyczytałem, że pobierałyście nauki u innych wirtuozów instrumentu. Kogo uważacie za boga fletu? K.B. – Trudno powiedzieć, bo jest wielu wspaniałych artystów, np. Mario Caroli, który był gościem Warszawskiej Jesieni. Jest Pierre-Yves Artaud, dzięki któremu bardzo się poszerzyła współczesna literatura fletowa, bo wielu kompozytorów pisało muzykę specjalnie dla prof. Artauda. A Jean-Pierre Rampal? K.B. – To już była inna kategoria. On wypromował flet jako instrument solowy w repertuarze dawnym, klasycznym. My natomiast specjalizujemy się w muzyce współczesnej. Głównie gramy ten repertuar, choć nie zawsze jest na niego zapotrzebowanie. Publiczności czy menedżerów muzycznych? K.B. – Menedżerów, dyrektorów, osób decydujących o programie koncertów. Publiczność natomiast na taką muzykę reaguje zwykle żywiołowo. To, że są uprzedzenia do muzyki współczesnej, wynika z pewnego nastawienia, z wyuczonego podejścia. Oglądałam niedawno film o Philipie Glassie, jednym z guru nowej muzyki, który opowiadał o swoich eksperymentach, kiedy z muzyką współczesną wychodził do tysięcy ludzi, na ulicy, w centrach handlowych, kiedy prezentował utwory bez tej sztywnej filharmonicznej sztampy, gdzie muzyk wychodzi we fraku, siada na podwyższeniu, a inni w skupieniu słuchają od początku do końca. Taki model koncertu dla wielu już się przeżył. Dziś zaczyna obowiązywać nowa stylistyka, można słuchać, można wyjść przed końcem, można reagować spontanicznie. Co oznacza zdjęcie na okładce waszej pierwszej płyty „Flute O’Clock NOW”? Dwie kobiety w objęciach – czy to ma budzić jakieś skojarzenia? E.L. – Nie. Podobało się nam pokazanie jakichś emocji, a nie zwykłego portretu. Zresztą myśmy się nie obejmowały. K.B. – Coś takiego było, ale to może grafik wyostrzył, jednak bez żadnych dodatkowych kontekstów. To była raczej zabawa. Nie chciałyśmy, aby odbierano naszą płytę nazbyt poważnie. A kto wymyślił nazwę zespołu Flute O’Clock, co jest parafrazą five o’clock? Czy przy muzyce trzeba pić herbatę? K.B. – Na szczęście nie zapamiętałyśmy, która z nas to wymyśliła. W każdym razie rok czy dwa po założeniu duetu otrzymał on swoją nazwę, która bardzo nam pasuje dźwiękowo i graficznie. Szczególnie podoba się ten apostrof i oczywiście, że to gra słów. Nie ma w tym żadnej ideologii, nie trzeba pić herbaty. Ładnie brzmi i jest zabawne, to wystarczy. E.L. – Lubimy, by to, co robimy, było dosyć lekkie. Muzyka współczesna nas bawi. To powinno sprawiać przyjemność i dlatego proponujemy odejście od koturnowości, posągowości, wielkiej sceny, długich sukni, wystawnych toalet i biżuterii. Wolimy, gdy publiczność, słuchacze, są bliżej, niczym nieoddzieleni od nas. Obserwowałam koncert znakomitego zespołu wokalnego King’s Singers. Im zupełnie nie przeszkadzała tradycyjna sala filharmonii. Nie była to wielka gala, ale rozmowa z publicznością, swobodne prowadzenie, ze swadą i dowcipem. Zresztą już dzisiaj na zachodzie Europy czy w Ameryce nawet koncerty symfoniczne nie mają dawnej sztywności. Orkiestra zbiera się powoli, jedni coś ćwiczą, drudzy rozgrywają się, stroją instrumenty. Orkiestra pokazuje swoje zaplecze, warsztat, a dla widzów taki pokaz jest niekiedy bardziej interesujący niż sam koncert, bo zobaczą, co się dzieje przed koncertem, a co po jego zakończeniu. Czy bez agenta, impresaria można robić muzyczną karierę? K.B. – Przez kilka lat wszystko robiłyśmy same, więc widać,
Tagi:
Bronisław Tumiłowicz