Reforma w ratuszu pomnożyła urzędnicze etaty. Jej inicjatorzy wzbogacili się w ciągu roku 463-krotnie Dwa i pół roku temu prezes Urzędu Zamówień Publicznych wyraził czasową zgodę na pewien eksperyment we Wrocławiu. Zgoda wygasa we wrześniu tego roku. Rzecz dotyczyła należących do gminy lokali mieszkaniowych oraz użytkowych. Zarządzanie mieniem, którym administrowały zarządy gospodarki komunalnej, rejony obsługi mieszkańców i biura gospodarki mieszkaniowej, miało przejść w prywatne ręce, pod warunkiem że będą to ręce byłych pracowników tych samych miejskich instytucji. Pomysł miał zapobiec zwolnieniu z pracy 700 urzędników, konserwatorów, księgowych i dyrektorów, którzy niechybnie zasililiby szeregi bezrobotnych. Dlaczego nie mogło zostać, tak jak było? Bo zdaniem zarządu miasta, stary układ był bardzo zły. Wśród argumentów wymienia się „niewydolność i korupcjogenność jednostek zarządzających, wysokie koszty zarządzania, brak mechanizmów stymulujących poprawę jakości usług, niewłaściwą lokalizację centrum decyzyjnego”. Ci sami ludzie, w nowym układzie, zdaniem tego samego zarządu, byli „jedynymi kompetentnymi, którzy znali się na rzeczy i gwarantowali najwyższą jakość usług”. Mądrzejszych w tej branży, w opinii władz Wrocławia, po prostu na rynku nie było. W tym tonie utrzymane były wnioski do Urzędu Zamówień Publicznych o odstąpienie od przetargu. Byli pracownicy magistratu zawiązywali spółki, z którymi miasto prowadziło negocjacje. Na tej podstawie podpisywano umowy. Wynika z nich, że władze miasta co miesiąc miały przelewać pieniądze za zarządzanie, pokrycie kosztów eksploatacji, konserwacje i drobne remonty, usuwanie awarii oraz opiekę nad przylegającymi do budynków podwórkami i terenami zielonymi na konta spółek, a spółki rozliczać się z wykonanej pracy. Takie były założenia. Publiczny grosz Co zdążyło się wydarzyć w eksperymentalnym okresie, zbadała Wrocławska Delegatura Najwyższej Izby Kontroli. Miasto nie policzyło, ile zyska, a ile straci, w jakim czasie i w jaki sposób. Rachunek ekonomiczny reformy nie opierał się na wyliczeniach, lecz na życzeniach. Konkurencja między spółkami starającymi się o zarządzanie właściwie nie istniała. Umowy podpisano z wolnej ręki. Co prawda, zgodził się na to prezes UZP, było to więc formalnie poprawne, ale z przyczyn oczywistych nieopłacalne. Przynajmniej dla tego, kto płaci. Argument, że nie było z kogo wybrać, również jest mocno naciągany. Zarządzaniem nieruchomościami od zawsze zajmują się – oprócz ZGK-ów – spółdzielnie mieszkaniowe, administratorzy osiedli branżowych (wojskowych, kolejowych). Istniały też we Wrocławiu firmy prywatne, które pogonione ze swojego miasta, świetnie funkcjonują poza nim. Jedna z nich np. wygrała normalny przetarg w normalnym mieście Opolu i działa tam z zyskiem dla wszystkich stron. Miasto mogło również inaczej zadbać, skoro tak bardzo chciało, o 700 fachowców zwalnianych z ZGK-ów. W przetargu można było postawić warunek zatrudnienia ich, jak się to robi w przypadku prywatyzacji przedsiębiorstw, w nowych firmach. Tzw. centrum decyzyjne, które zdaniem zarządu było przed reformą „niewłaściwie usytuowane”, zmieniło nazwę z Biura Polityki Mieszkaniowej na Wydział Polityki Mieszkaniowej. To pierwsze zatrudniało 30 osób, ten drugi 105. 32 nowo zatrudnione osoby utworzyły wydział lokalowy, a kolejne 31 osób – dział techniczny. I tak reforma, która miała odciążyć urząd miasta od obowiązków związanych z zarządzaniem nieruchomościami i przynieść oszczędności, pomnożyła urzędnicze byty. Cóż było ich zadaniem? „Nadzór merytoryczny w zakresie konserwacji i remontów, kontrola wpływów z czynszów, kontrola sprawozdań finansowych oraz… działania na rzecz obniżenia kosztów zarządzania, a także inicjowanie nowych rozwiązań związanych z wdrażaniem reformy administrowania zasobem mieszkaniowym”. W praktyce polegało to na tym, że inspekcje wypuszczały się w miasto i przyznawały spółkom zarządzającym punkty karne, których potem nikt nie sumował. Gdyby ta armia pracowała zgodnie z założeniami, akta kontroli NIK liczyłyby zapewne 12 stron, a nie 12 tomów. Wybrańcy losu Czynsz w komunalnych kamienicach nie zależy wprost od tak oczywistych czynników jak stan techniczny, położenie, wiek, standard, gęstość zabudowy, ale od tego, która spółka nim zarządza. Bywa, że w sąsiadujących kamienicach różnica w opłacie za metr kwadratowy sięga 30%. Sama kalkulacja tej wyceny też jest dość dziwaczna. Mówiąc najprościej: do niedobrych, nieracjonalnych kosztów utrzymania budynków sprzed reformy doliczono 15% zysku dla spółki. Oznacza to, że miasto wypłaca prywatnej firmie jej
Tagi:
Jolanta Krysowata