Przejście od „banalnego nacjonalizmu”, który jest chłodny i niezauważalny na co dzień, do „gorącego nacjonalizmu” jest łatwiejsze, niż się wydaje. Pierwszy jest pozornie niewinną celebracją narodowych fetyszy, takich jak flaga czy wyidealizowana przeszłość „wspólnych losów”. Drugi w sytuacjach krytycznych, takich jak konflikt zbrojny czy masowe protesty, może doprowadzić do przelewania krwi w imię narodu i państwa narodowego. Nacjonalizm jest zawsze oliwą, która powoduje, że tryby machiny wojennej pracują sprawniej i bardziej planowo. Benedict Anderson w słynnej książce nazywa naród „wspólnotą wyobrażoną”, która mimo panujących w niej faktycznych nierówności i wyzysku i wbrew nim określana jest jako „układ braterski”. Jak konstatuje Anderson, „właśnie braterstwo kazało przez ostatnie 200 lat milionom ludzi nie tylko zabijać, ale i dobrowolnie umierać w imię takich mających swoje granice wyobrażeń. Ich śmierć stawia nas wobec zasadniczego problemu nacjonalizmu, a mianowicie: co sprawia, że te liczące sobie raptem 200 lat wyobrażenia owocują taką ofiarnością”. Nie jest to możliwe bez systematycznej pielęgnacji mitów, edukacyjnej indoktrynacji oraz państwowej celebracji różnego rodzaju rocznic bitew, historycznych mordów i narodowych legend. Jednym z podstawowych punktów tego programu są oczywiście obchody święta narodowego. Jak uważa Tim Edensor, celem odgrywania takich ceremonii jest legitymizacja władzy, siły militarnej, wyidealizowanej i uproszczonej historii oraz aparatu państwa. Edensor dodaje, że „poprawna inscenizacja tych rytuałów często stwarza iluzję stałości i wspólnego celu, chociaż jej uczestnicy nie muszą stanowić homogenicznej grupy i mogą reprezentować odmienne grupy interesu. (…) Transmisja tożsamości narodowej i ideologii możliwa jest dzięki tym górnolotnym widowiskom, które wykazują wysoką siłę kreującą. Poza zapewnieniem widowiska te nacjonalistyczne, ceremonialne przedstawienia wpajają również konkretne formy zachowań i postaw”. Zachowań odpowiednich nie tylko wobec elit państwowych, ale także wobec „wrogów zewnętrznych”, a przede wszystkim „wrogów wewnętrznych”. O tym, kto jest wrogiem i gdzie się maskuje, decydują oczywiście odpowiednie instytucje dbające o „bezpieczeństwo narodowe”. Są również odpowiednie siły, które rozstrzygają drażliwe i strategiczne kwestie dotyczące tego, kto może zasługiwać na miano pełnoprawnego członka „wspólnoty narodowej”. Nie każdemu musi to się należeć – imigranci, mniejszości kulturowe, geje, komuniści, kolorowi, kosmopolici mieli problem z przynależnością do „narodu” nie tylko w okresie panowania Trzeciej Rzeszy. Również dziś w Polsce spora grupa nie spełniłaby kryteriów ustalanych przez „egzaminatorów narodowych”. Rolę tę odgrywają nie tylko wyspecjalizowane instytucje, ale także głośni i rozkrzyczani ochotnicy stojący na straży czystości „wspólnoty narodowej”. Jak twierdzą Aleksandra Jasińska-Kania i Krystyna Skarżyńska, jednym z mechanizmów spotęgowania się nastrojów nacjonalistycznych i uprzedzeń wobec obcych w Europie Środkowo-Wschodniej jest szczególny sposób budowania tożsamości zbiorowej. Jeżeli identyfikacja z państwem jest silniejsza, negatywne i stereotypowe postawy wobec innych grup etnicznych są mniej istotne niż wtedy, gdy na pierwsze miejsce wysuwa się identyfikacja narodowo-etniczna. „Identyfikacja etniczna – przeciwstawiana państwowej – jest tym silniejsza, im mniejsze poczucie wpływu politycznego ma obywatel, w im mniejszym stopniu czuje się aktorem sceny politycznej i znaczącym członkiem politycznej wspólnoty. Brak zaufania do polityków, brak zainteresowań i wiedzy politycznej, niestabilność systemu politycznego, migracje, upowszechnianie populistycznych i nacjonalistycznych haseł – to czynniki sprzyjające przewadze identyfikacji etnicznej”. Jeżeli państwo nie budzi zaufania i nie tworzy „wspólnoty praw i wolności obywatelskich”, jak dzieje się teraz, część osób szuka bezpieczeństwa w wymyślonej i czystej etnicznie „wspólnocie narodowej”. Jednak ani ten ochotniczy nacjonalizm obejmujący głównie kręgi wykluczone i ludzi z klas niższych, organizujących 11 listopada swoje demonstracje, ani oficjalna „wspólnota narodowa” podtrzymywana przez państwowe celebracje i polityków z klasy panującej nie gwarantują demokracji, wolności i równości. Lepiej tworzyć oddolne, dobrowolne i niehierarchiczne ruchy społeczne i wspólnoty obywatelskie, które nie mają charakteru wykluczającego, lecz właśnie włączają i zapraszają na swój pokład ludzi wykluczonych, pozostawionych samym sobie i pogardzanych przez oficjalną ideologię. To jest droga dla sił, które chcą walczyć o Polskę demokratyczną i egalitarną. Oni mają swoją oficjalną „wspólnotę narodową”, my możemy mieć własne „społeczeństwo alternatywne” oparte na prawdziwej solidarności. Wolę Rzeczpospolitą Obywatelską niż nacjonalistyczny