Liban, kiedyś nazywany Szwajcarią Bliskiego Wschodu, dziś po zmroku tonie w ciemnościach Korespondencja z Libanu Kiedy trzy lata temu w bejruckim porcie zaczął tlić się ogień, na miejsce wezwani zostali strażacy: kuzynowie 22-letni Szarbel Hitti, 26-letni Nadżib Hitti i 37-letni Szarbel Karam oraz ich sześciu kolegów, a także 27-letnia ratowniczka medyczna Sahar Fares. Nie wiedzieli, że w magazynie, który mieli ugasić, składowany był azotan amonu. Trzech mężczyzn usiłowało otworzyć drzwi za pomocą metalowego narzędzia. Nie udało im się. Przechowywana długo w nieodpowiednich warunkach substancja wybuchła, niszcząc magazyn, port i zabijając dziesięcioro strażaków i jeszcze dwie setki istnień ludzkich. Spośród ekipy strażackiej odnaleziono później tylko ciało Sahar. Ponieważ na miejscu nie było nikogo, kto potrzebowałby pomocy medycznej, młoda kobieta usiadła na wozie strażackim i zadzwoniła do narzeczonego. Opowiadała mu przez telefon, jak dziwne dźwięki dochodzą z magazynu. Jej przyszły mąż zaniepokoił się i kazał jej uciekać, ale było już za późno. Mieli się pobrać za kilka miesięcy. Na pogrzebie 27-letniej dziewczyny zagrała kapela, która miała grać na ich weselu. Tłum żałobników na chwilę stał się tłumem weselników, podrzucając w górę białą trumnę, tak jak podrzuca się nowożeńców. Rodziny kolegów Sahar z ekipy strażackiej nie miały nawet kogo pochować. Wyczucie czasu 4 sierpnia 2020 r. życie straciły też dzieci tak małe jak trzyletnia Alexandra Nadżar i dwuletni Isaac Oehlers, syn pracowniczki ONZ. Zginął także Ali Mcheik, pracownik portu, któremu wypłata nie wystarczała na życie i musiał dorabiać. Akurat pracował po godzinach za dodatkowe 50 centów. I Dżad Samaha, który tego dnia był w szpitalu i przywitał na świecie swoje nowo narodzone dziecko. Oraz artyści, taksówkarze, wojskowi, pielęgniarki, kelnerzy. Matki i ojcowie, synowie i córki, mężowie i żony. Przynajmniej 215 osób. Tysiące zostało rannych. Niektórych znajdowano w gruzach jeszcze tygodnie po eksplozji. Ucierpiała w szczególności wschodnia część miasta, zachodnią ochroniły przed siłą uderzenia wysokie na 48 m silosy, w których przechowywano zboże. Libańczycy to dziś naród ze zbiorową traumą. W sierpniu ub.r., równo po dwóch latach od wybuchu, libańskie władze ogłosiły, że uszkodzone tamtego dnia silosy się zawalą i nie jest to kwestia dni, ale godzin. Tak też się stało. Libańczycy przecierali oczy ze zdumienia, że te wielkie konstrukcje zawaliły się akurat 4 sierpnia, w rocznicę tragedii, w której zginęli ich bliscy lub oni sami ucierpieli czy stracili dobytek. Tego dnia Libańczycy wyszli na ulice pod hasłem „4 sierpnia, wybuch wielkości ojczyzny”. Nieśli podobizny dzieci, kobiet i mężczyzn, których pochowali dwa lata wcześniej, i hasła o sprawiedliwości, na którą wciąż czekają. Niektórzy mieli portrety polityków z napisem „Wanted”, czyli ścigani za zbrodnię. Bo nie jest tajemnicą, że o niebezpiecznej substancji przechowywanej w porcie wiedzieli i ówczesny prezydent Michel Aoun, i inne osobistości, a mimo to nie ochronili obywateli przed tragedią, którą można było przewidzieć. Raport Human Rights Watch pokazał, że była ona wynikiem kombinacji zaniedbań i korupcji, ale politycy zasłaniają się immunitetem. Winnych wciąż nie ukarano, a prowadzący śledztwo sędzia sam boi się o swoje życie, bo wzywając polityków na przesłuchania, naraził się wielu wpływowym osobom. Zniszczenia W wyniku wybuchu dach nad głową straciło ok. 300 tys. mieszkańców Bejrutu. Zniszczone zostało również biuro Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Pracownicy mieli szczęście, bo opuścili budynek kilka minut przed eksplozją, która wstrząsnęła miastem tuż po godz. 18. – Zwykle jestem w biurze nieco dłużej, ale tego dnia musiałam wyjść wcześniej – opowiada Ghina, pracowniczka PCPM. Dziewczyna pojechała do swojego rodzinnego Al-Batrun, nadmorskiej miejscowości położonej godzinę drogi od stolicy. Tam siła eksplozji nie dotarła. O tragedii Ghina dowiedziała się z mediów społecznościowych. Przerażeni Libańczycy pytali siebie nawzajem, co się dzieje, dzielili się informacjami i pogłoskami, a także zdjęciami zniszczeń i obrażeń. Tak jak codziennie kolejnego ranka Ghina przyjechała do Bejrutu do pracy. Na miejscu zjawiły się też pracowniczki PCPM z Polski – Rana, Agnieszka i Ewa. Dziewczyny chodziły po zgliszczach i planowały, jak najskuteczniej pomóc bejrutczykom, którzy ucierpieli w wyniku tragedii. Odwiedziły m.in. jednostkę straży pożarnej