W USA widać ogromną mobilizację demokratycznego elektoratu, zwłaszcza w wieku 18-29 lat Stany Zjednoczone są uważane za kraj o systemie prezydenckim, w którym wybór głowy państwa jest jedynym głosowaniem mającym jakiekolwiek znaczenie. Wybory do władz lokalnych, stanowych czy nawet Kongresu rzadko przykuwają uwagę w innych krajach. Tym razem jednak wybory uzupełniające, które obejmą prawie tysiąc mandatów różnego szczebla w całej Ameryce, mogą wyraźnie zmienić układ sił na Kapitolu. Optymizm demokratów Amerykanie pójdą do urn 6 listopada. Do obsadzenia będzie cała Izba Reprezentantów, której członkowie wybierani są na dwuletnią kadencję. Do 435 mandatów w Izbie doliczyć należy 35 miejsc w Senacie. Tam kadencja jest sześcioletnia, więc w kolejnych wyborach zmienia się najwyżej jedna trzecia senatorów (oraz ci, którzy z walki o reelekcję rezygnują lub przechodzą na polityczną emeryturę). Ponadto wyborcy zadecydują aż o 36 stanowiskach gubernatorskich i obsadzą ponad 600 mandatów w stanowych ciałach legislacyjnych. Te liczby pokazują, jakie znaczenie będzie miało listopadowe głosowanie. Dużo więcej mogą w nim stracić republikanie. Obecnie dysponują na Kapitolu pełnią władzy, mając większość zarówno w Izbie Reprezentantów, jak i w Senacie. Kontrolowanie Kongresu i Białego Domu przez GOP – Great Old Party (Wielka Stara Partia), jak nazywa się Partię Republikańską) jest kluczowe dla procesu legislacyjnego. W erze ogromnej polaryzacji, kiedy współpraca między obiema partiami praktycznie nie istnieje, sukcesy legislacyjne Trumpa opierają się niemal w całości na republikańskim Kongresie. To jednak wkrótce może się zmienić. W tej chwili republikanie kontrolują 236 mandatów w Izbie Reprezentantów. Niezwykle trudno będzie im taki stan rzeczy zachować. Chociaż ogólnokrajowe sondaże dla wyborów uzupełniających robi się bardzo rzadko, głównie dlatego, że niewiele mówią o poszczególnych starciach wyborczych, to pogłębiona analiza wskazuje, że demokraci mają duże szanse na większość w Izbie Reprezentantów. Byłby to nie lada wyczyn – przejęcie władzy w Izbie przez drugą partię zdarzyło się jedynie trzy razy w ciągu minionych 25 lat. Ostatnio – w 2010 r., gdy republikanie na fali radykalizmu tzw. Partii Herbacianej (Tea Party) przejęli większość, korzystając też z kryzysu popularności Baracka Obamy. Co ciekawe, we wszystkich trzech przypadkach większość przejmowała partia opozycyjna wobec urzędującego prezydenta. Z tego i wielu innych powodów demokraci patrzą optymistycznie na prognozy głosowań. Republikanie w odwrocie W Izbie Reprezentantów republikanie mogą wiele stracić, głównie z powodu wymiany kadrowej. W tym roku bowiem rekordowa liczba deputowanych GOP zrezygnowała z ubiegania się o reelekcję. Z walki o miejsce wycofało się aż 38 republikańskich członków Izby i tylko 18 demokratów. Łącznie daje to aż 56 okręgów wyborczych, w których na pewno wyłoniony zostanie nowy reprezentant. Co więcej, wśród wycofujących się z wyścigu republikanów są ważni politycy, chociażby przewodniczący Izby Paul Ryan. Amerykańskie media, w tym tradycyjnie dobrze zorientowany w kulisach stołecznej polityki portal The Hill, sugerują, że Ryan nie chciał swoim nazwiskiem firmować pomysłów legislacyjnych Trumpa. Wakaty wśród republikanów mobilizują demokratów, bo GOP ma skromne zaplecze kandydatów. Efekt ten spotęgował Donald Trump, na temat którego w partii panuje rozłam. Republikanie rejestrują coraz mniej nowych członków, w przeciwieństwie do demokratów, u których z kolei największą stratą jest wycofanie się Johna Delaneya, znanego z walki o powszechne ubezpieczenia zdrowotne i reprezentującego bardziej lewicowe skrzydło partii. O reelekcję walczyć nie będzie też aż trzech republikańskich senatorów. I tutaj pojawiają się ważne dla partii nazwiska, m.in. Jeffa Flake’a z senackiej komisji sprawiedliwości, będącego jedną z najważniejszych postaci w procesie nominowania republikańskiego kandydata do Sądu Najwyższego. Ze startu rezygnuje też Orrin Hatch, bliski Trumpowi ultrakonserwatysta i jeden z częstszych gości stacji Fox News. Jednak odbicie Senatu przez demokratów będzie piekielnie trudne. Spośród 35 otwartych mandatów aż 24 należą do odchodzących demokratów, jedynie dziewięć do republikanów. W dodatku aż 10 z tych 24 wyścigów demokraci stoczą w stanach, w których w 2016 r. wygrał Donald Trump. Większość w Izbie Reprezentantów wystarczy jednak do skutecznego blokowania konserwatywnej legislacji. Opozycja ma powody, by na to liczyć. Jednym z nich jest ogromna mobilizacja demokratycznego elektoratu, zwłaszcza wśród młodych.