Adoptowała dzieci z ciężką chorobą serca, porażeniem mózgowym, autyzmem, HIV. Sama niepełnosprawna dała im nowe życie Czy czegoś żałuje? – Tak, gdybym mogła cofnąć czas, gdybym ponownie mogła być młoda, adoptowałabym więcej dzieci – mówi słabowidząca Elżbieta Płócienniczak, która do swojego domu przyjęła siedmioro ciężko chorych dzieci. To, że bardzo słabo widzi, uczuliło ją na cudzą niepełnosprawność. Ostatnio w sklepie rybnym od razu zauważyła mężczyznę, który zachowywał się dziwnie – przykładał każdą rybę do swojej twarzy. Najpierw do jednego policzka, potem do drugiego. Zaproponowała pomoc. Okazało się, że pan słabo widzi. W dodatku jedynie bokami. – A ja widzę tylko na wprost. Razem powinniśmy wybrać dobrą rybę – zaśmiała się. I pomogła w zakupach. Choć od urodzenia ma silną wadę wzroku, przez długi czas nawet najbliżsi tego nie zauważyli. – Potykałam się stale i o wszystko, a rodzice myśleli, że to tylko dziecięca niezdarność, z której z czasem wyrosnę – wspomina 68-letnia Elżbieta Płócienniczak. – Pamiętam, że przez te upadki często przychodziłam do domu w zabrudzonych rajtuzach. I mama bardzo się gniewała. +8 dioptrii Dopiero w świdwińskiej (Zachodniopomorskie) szkole podstawowej zorientowali się, że siedmioletnia Ela pilnie potrzebuje pomocy okulistycznej. Diagnoza lekarska brzmiała niepokojąco: +8 dioptrii i brak widzenia bocznego. Choroba genetyczna, nieoperowalna. Dostała pierwsze silne okulary, przestała się potykać i uczyła się, jak sobie radzić z niemiłymi rówieśnikami. Koleżance wołającej na nią: ślepa odpyskowała ostro. Koleżanka się poskarżyła. I Ela miała ją przeprosić. Nie chciała, głucha na perswazje wychowawczyni, a nawet dyrektorki szkoły. – Zrobiła się afera i rodzice musieli mnie przenieść do sąsiedniej podstawówki. Ale się nie gniewali – wspomina. Była wtedy w II klasie szkoły podstawowej. W wymarzonym liceum pielęgniarskim dopiero po IV klasie, na praktykach, stało się jasne, że jej wada wzroku jest zbyt silna, żeby mogła pracować jako pielęgniarka w szpitalu. – Jednak to mnie nie załamało. Skończyłam szkołę, a potem kurs dla instruktorów higieny i podjęłam pracę w sanepidzie. A wkrótce równolegle wiele innych, dorywczych zajęć: prowadziłam kursy, szkolenia, odczyty, pomagałam też mamie w sklepie. Zawsze wszędzie było mnie pełno. To był koniec lat 70., czas, gdy naprawdę dobrze zarabiałam. Odłożyłam na mieszkanie i dużo podróżowałam. Stać mnie było nawet na wycieczkę na Syberię! O dzieciach Elżbieta mówi: – Pół roku po ślubie z Januszem, moim rówieśnikiem, z zawodu mechanikiem, zrobiliśmy specjalistyczne badania. I już wiedzieliśmy, że wspólnych nigdy nie będziemy mieli. Pochodzę z wielodzietnej rodziny, rodzice nas mieli pięcioro i nie wyobrażałam sobie życia bez dzieci. Dlatego zdecydowaliśmy się na adopcję. Rafał Najpierw, w 1980 r., pojechali do szpitala w Koszalinie po miesięcznego Rafała. Żaden dom dziecka nie chciał go przyjąć, bo był urodzony w zamartwicy, miał siniczą wadę serca – ubytek przegrody międzykomorowej, zniekształconą klatkę piersiową i silną anemię. – Ale z pomocą lekarzy daliśmy radę i nawet udało się uniknąć operacji – z dumą podkreśla pani Elżbieta. Iza Trzy lata później, w 1983 r., z koszalińskiego domu dziecka przywieźli czteromiesięczną Izę. – Powiedzieli nam, że jest malutka – ledwo 3,5 kg – ale zdrowa, ma tylko przepuklinę pępkową. Szybko się okazało, że Izka nie potrafi ssać, nie rusza lewą nóżką ani rączką i stale krzyczy. Znajomy lekarz po jej zbadaniu zapytał: – Co pani zrobiła? Kogo pani wzięła? Wie pani, że ona nigdy nie będzie normalna? A kolejni specjaliści zdiagnozowali: mózgowe porażenie dziecięce, zwichnięcie stawów biodrowych, kręcz szyjny. – Na szczęście nie zostawili nas samych. Szybko mnie nauczyli, jak wykonywać ćwiczenia z dzieckiem. Do tego załatwiłam bezpłatnego masażystę i profesjonalną rehabilitację w gabinecie oraz basen – wylicza Elżbieta Płócienniczak. Dzięki temu Iza codziennie przechodziła intensywny, sześciogodzinny cykl usprawniający. Jednak szybko możliwości rehabilitacyjne Świdwina okazały się niewystarczające. Dlatego Płócienniczakowie przeprowadzili się do Słupska. Elżbieta: – Długo godziłam wszystko z pracą zawodową. Ale było coraz ciężej. Zwłaszcza gdy mąż poważnie się rozchorował. Pomysł, żeby wziąć kolejne dziecko i skupić się wyłącznie na wychowaniu, podsunęła dziesięcioletnia Iza, która bardzo chciała mieć