W połowie okręgów wyborczych powinna być zmieniona liczba mandatów. Posłowie sprawy nie ruszyli Dr hab. Jacek Haman – socjolog Czy w Polsce mamy wybory pięcioprzymiotnikowe, tak jak określa to art. 96 Konstytucji RP, czy też nie? – Zawsze są ideały, które w rzeczywistości są nieosiągalne. Chodzi o zasadę równości, która jest łamana… – Z tą równością, faktycznie, rzeczywistość trochę się rozjeżdża… Są normy, które określają, ile powinno być mandatów w okręgu i ilu senatorów w województwie. One są zapisane w Kodeksie wyborczym. A rzeczywistość jest inna. Na przykład w wyborach 2019 r. w okręgu elbląskim 250 tys. wyborców wybrało ośmiu posłów, a w okręgu Warszawa I prawie 1,4 mln wybrało 20. Głos w Elblągu był dwa razy mocniejszy. Gdyby wybory miały być równe, w okręgu warszawskim powinno być wybieranych dwukrotnie więcej posłów. – Tak do końca to nie jest. Ponieważ jedną sprawą jest to, ilu w danym okręgu jest mieszkańców, a drugą – ilu z nich głosuje, czyli frekwencja. Tak jest, frekwencja w województwie warmińsko-mazurskim wynosiła 53%, a w Warszawie 77%, plus głosy z zagranicy. Ale i tak nierówność wagi głosu jest uderzająca. – Kodeks wyborczy mówi, że liczba mandatów w okręgu ma być proporcjonalna do liczby mieszkańców ustalonej na podstawie danych ewidencji ludności na koniec trzeciego kwartału przed rokiem, w którym mają odbywać się wybory. Państwowa Komisja Wyborcza ma wtedy wskazać, jakie poprawki należy wprowadzić w rozdziale mandatów na okręgi wyborcze. Cóż… PKW pisała w tej sprawie pisma do marszałka Sejmu w roku 2014, w roku 2018 i w roku 2022. Zawsze wskazując, w których okręgach należy przeprowadzić korektę, gdzie trzeba dodać mandat, a gdzie odjąć. I nic. I jaki jest efekt tego, że nic nie zostało zmienione? – W tej chwili między 21 okręgami powinno być przesuniętych 11 mandatów. To efekt zmian demograficznych. To jest ruch ze wsi do miast, ale również ruch z dużych miast na przedmieścia. Zmiana powinna dotyczyć 21 okręgów na 41, które mamy w Polsce. Przeliczyłem, jak zmieniłaby się liczba mandatów, przyjmując wyniki z roku 2019. Opozycja miałaby o trzy mandaty więcej. – To możliwe. Można robić symulacje, biorąc pod uwagę konkretne dane z konkretnych wyborów, komu by przybyło, komu by ubyło, tylko że każde wybory przynoszą inne wyniki. I wtedy, przy przeliczaniu, pojawia się pytanie, komu przypadnie ostatni mandat w okręgu. Kto ten mandat zyska, a kto go straci, to jest bardzo często zjawisko losowe. Tak więc przy korekcie demograficznej opozycja mogłaby zyskać trzy mandaty, a może cztery, a może żadnego. Na pewno nie jest tak, że tych 11 mandatów blokowo przeszłyby z jednej partii do drugiej. To by się rozdzieliło. Natomiast problem jest inny – dlaczego Sejm sprawy korekty demograficznej nie rusza? Dlaczego nie rusza PiS, to chyba wiemy. – Nie rozpatrywałbym tego na zasadzie, że korekta demograficzna to są ruchy na czyjąś korzyść lub niekorzyść. Raczej jest tak, że partie nie mają motywacji, by to przeprowadzić. Skąd ten brak motywacji? – Są dwa, trzy powody. Jeden jest taki, że przepisy Kodeksu wyborczego każą te działania podjąć w momencie, w którym na dobrą sprawę za chwilę zaczyna się kampania wyborcza. A to oznacza, że nikt nie ma głowy do tego typu spraw. Przepisy mówią, że mandaty trzeba rozdzielić na okręgi rok przed wyborami. – Jesienią roku przedwyborczego wpływa do marszałka Sejmu pismo od PKW. Ale, patrząc realnie, zanim Sejm się tym zajmie, musi minąć trochę czasu. Oczywiście, gdy wybory odbywają się jesienią, jeszcze da się coś zrobić. Ale gdy są na wiosnę, to czasu na jakiekolwiek zmiany już nie ma. Wprawdzie Kodeks wyborczy mówi, że zmian w liczbie mandatów można dokonać trzy miesiące przed wyborami, ale jest z kolei orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 2006 r., że znaczące zmiany muszą być przeprowadzone przynajmniej sześć miesięcy przed wyborami. Teraz wybory będą jesienią… – Ale i tak do zmian, które zaleciła PKW, nikt już w Sejmie nie miał głowy. Tego typu zmiany oznaczają, że wprawdzie jakiś okręg dostanie dodatkowy mandat, ale jakiś musi go stracić. Generalnie w psychologii jest znany fakt, że utrata czegoś, co się ma, jest znacznie bardziej bolesna, niż perspektywa dostania czegoś, czego jeszcze się