Pod koniec lat 80. wiadomo było, że trzeba podzielić się władzą z opozycją. Ale nikt się nie spodziewał, że ruszy lawina Rozmowa z prof. Stanisławem Kwiatkowskim Stanisław Kwiatkowski – profesor, socjolog polityki, były doradca Prezesa Rady Ministrów, członek Rady Konsultacyjnej. Organizator i dyrektor rządowego Centrum Badania Opinii Społecznej w latach 1982-1990, później współtwórca i dyrektor austriacko-niemieckiego Instytutu Badania Opinii Rynku i Konsumpcji GFK Polonia w Polsce. – Co się w Polsce zdarzyło 4 czerwca 1989 roku? – Kończyła się dekada lat 80.: od narodzin NSZZ „Solidarność” do zwycięskich wyborów opozycji, właśnie 4 czerwca. Od Porozumień Sierpniowych do ustaleń przy Okrągłym Stole. Wybory zamykały okres konfrontacji, były konsekwencją całego ciągu zdarzeń – od stanu wojennego, do X Plenum KC PZPR w grudniu 1988 r. i styczniu 1989 r., kiedy to kierownictwo partii rządzącej zgodziło się na legalizację opozycji, a w konsekwencji rywalizację wyborczą na wynegocjowanych warunkach. Obie strony długo i powoli dochodziły do tego wydarzenia. – Jak z socjologicznego punktu widzenia można opisać ten okres? Jako czas narastającej niechęci społeczeństwa do władzy i, równocześnie, dojrzewania władzy do zmian? – „Z socjologicznego punktu widzenia” oprócz społeczeństwa i władzy wypada zauważyć jeszcze opozycję. I władza, i opozycja nie istnieją poza realnym społeczeństwem, są jego fragmentami. Utożsamianie „Solidarności” z całym społeczeństwem to echo politycznych podziałów na „my” i „oni”, a to są legendy mitomanów, co łatwo udowodnić nawet wynikami owych pamiętnych wyborów. Trzeba zauważyć, że obie strony konfliktu przeszły długą drogę do Okrągłego Stołu, zmieniły się, dojrzewali do zmian zarówno jedni, jak i drudzy. Inna też już była sytuacja wewnętrzna i międzynarodowa. Niechęć obywateli do władz narastała od lat z różnym nasileniem, od kryzysu do kryzysu. Nastroje falowały, odpowiednio do sytuacji gospodarczej. Stosunek do „Solidarności” też przecież był różny. Początkowo entuzjastyczny, potem ten entuzjazm zaczął słabnąć, aż w 1981 roku przeszedł w lęk, gdy działania związku stały się zbyt radykalne i ludzie zwyczajnie się przerazili. – Badania wskazują, że jesienią 1981 r. ludzie byli coraz bardziej zmęczeni sytuacją i że następował w tym czasie spadek zaufania do „Solidarności”. Ale nie przekładało się to na wzrost akceptacji dla kierownictwa PZPR. – To prawda, ale zarazem nasilały się obawy dotyczące „Solidarności”. Jednym odmawiano zaufania za przeszłość, drugim zaś z lęku o przyszłość. W społeczeństwie narastał strach przed katastrofą. Znamienne, że stan wojenny i wejście wojskowych zyskało znaczne poparcie, chociaż wielu uznało, że to gwałt na rodzącej się demokracji. Ludzie chcieli zmiany, byli przeciwni dotychczasowym rządom, ale nowe porządki w wykonaniu działaczy związkowych zaskoczyły radykalizmem i przestraszyły. Te obawy i niepewność utrzymywały się do końca, aż 38% Polaków nie głosowało, chociaż wszyscy, łącznie z duchowieństwem, apelowali o maksymalną frekwencję, no i strona koalicyjno- -rządowa też zyskała znaczące poparcie mimo przegranej. – Co sprawiło, że nastąpił przełom w społecznym postrzeganiu „Solidarności”? – W 1988 r. doszło do zbliżenia stron. I jedni, i drudzy byli za słabi na ponowną konfrontację. Załamanie reform gospodarczych osłabiło władzę, a opozycja przegrała strajkową próbę sił. Kierownictwo związku zrozumiało, że musi zneutralizować społeczne lęki, przekonać, że nie ma awanturniczych zamiarów, że chce porozumienia, a więc tego samego, o co apelowały wszystkie liczące się ugrupowania polityczne. W tych nowych okolicznościach doszło do pamiętnej debaty telewizyjnej Miodowicza z Wałęsą. Przewodniczący „Solidarności” zyskał przychylność dla swojej argumentacji, telewidzowie zobaczyli innego Wałęsę, rozwiał ich obawy, dawał nadzieję. Iść za ciosem, znaczyło: mieć dostęp do telewizji, do środków przekazu, czyli mieć możliwość oddziaływania na społeczeństwo. – A jaka w tym czasie była taktyka ekipy generała Jaruzelskiego? – Ciągle powtarzał, że konieczne są reformy gospodarcze i demokratyzacja systemu politycznego. Oczywiście, jego poglądy, jak i całego kierownictwa państwa ewoluowały pod wpływem okoliczności i warunków wewnętrznych i międzynarodowych. Wszyscy, całe społeczeństwo, ulegaliśmy stopniowym przekształceniom mentalnym. To nieprawda, że bez potrzeby tracono czas. Generał zawsze był wyczulony na opinie o nim. Chciał się uwiarygodnić, przekonać do swoich patriotycznych zamiarów, a tymczasem obsadzano go w roli dyktatora, przeciwnicy porównywali go z Pinochetem, posądzali o sprzyjanie interesom Moskwy. Teraz, po latach, wszyscy się chyba przekonali, że nie ma osobowości satrapy,