Pyrrusowym zwycięzcą została Unia Demokratyczna. Opór pozostałych partii postsolidarno-ściowych sprawił, że przez dłuższy czas była izolowana i zepchnięta do opozycji Po ogłoszeniu wyników wyborów z 27 października 1991 r. media zgodnie orzekły: „Anarchia”. Pierwsze od niemal pół wieku prawdziwie wolne wybory parlamentarne zakończyły krótki okres niewinności III RP. Wprowadziły w krajowe życie polityczne konflikt oraz przypieczętowały rozbicie obozu „Solidarności”. „Ten dzień nie był świętem naszej demokracji, lecz jej porażką u progu narodzin”, podsumował wybory Waldemar Kuczyński („Solidarność u władzy. Dziennik 1989-1993”, Gdańsk 2010, s. 64). W głosowaniu wzięło udział niewiele ponad 43% uprawnionych. Dzięki ich głosom w Sejmie znaleźli się przedstawiciele aż 29 komitetów, co i tak było umiarkowaną liczbą, zważywszy że w wyborach startowało 111 partii, organizacji i stowarzyszeń. Jedynie 10 uzyskało więcej niż jeden mandat. Wśród pozostałych znaleźli się przedstawiciele tak egzotycznych komitetów, jak Sojusz Kobiet Przeciw Trudnościom Życia czy Krakowska Koalicja Solidarni z Prezydentem. Pyrrusowym zwycięzcą została Unia Demokratyczna. Zdobyła ponad 12% głosów, które przełożyły się na 62 mandaty w Sejmie. Opór pozostałych partii postsolidarnościowych sprawił jednak, że przez dłuższy czas była izolowana i zepchnięta do roli opozycji. Ten sam los spotkał drugą pod względem liczby mandatów formację – Sojusz Lewicy Demokratycznej. Lewicowa koalicja wprowadziła do Sejmu 60 posłów, a niektórzy jej liderzy, np. Aleksander Kwaśniewski i Marek Borowski, uzyskali jedne z najlepszych wyników w kraju. Rozczarowaniem był natomiast rezultat Wyborczej Akcji Katolickiej, której trzon stanowiło Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Pomimo oparcia duchowieństwa WAK zdobyła niespełna 9% głosów, podobnie jak Porozumienie Obywatelskie Centrum i Polskie Stronnictwo Ludowe. Blisko tego wyniku były także Konfederacja Polski Niepodległej oraz Kongres Liberalno-Demokratyczny. Rozpoczął się dwuletni okres politycznych targów. Silna fragmentaryzacja Sejmu sprawiła, że zawiązywane koalicje były nadzwyczaj kruche i rozpadały się przy każdym większym wstrząsie. Pierwszy wyłoniony w nowym parlamencie rząd Jana Olszewskiego istniał pół roku. Następca Olszewskiego Waldemar Pawlak był premierem zaledwie miesiąc. Także gabinet Hanny Suchockiej, chociaż przetrwał ponad rok, zamiast rządzić, skupiał się przede wszystkim na godzeniu koalicyjnych partnerów. Przygotowania do wyborów rozpoczęły się tuż po ogłoszeniu wyników głosowania w czerwcu 1989 r. Nadspodziewanie wielka porażka PZPR, a następnie rozpad tej partii sprawiły, że pierwsze głosy wzywające do samorozwiązania Sejmu pojawiły się zaledwie kilka miesięcy po jego zaprzysiężeniu. Istotną rolę odegrały także wydarzenia u sąsiadów Polski, którzy wydawali się wyprzedzać ją w demokratyzacji życia politycznego. Drażniło to ambicje niektórych rodzimych polityków, przyzwyczajonych do dzierżenia palmy pierwszeństwa. Najgłośniej o samorozwiązaniu Sejmu mówili Lech Wałęsa i jego współpracownicy. Przywódca „Solidarności” nigdy nie ukrywał, że mierzy w najwyższy urząd w państwie, a droga do tego celu wiodła przez rozpisanie nowych wyborów. W świetle obowiązującej wówczas konstytucji prezydent był wyłaniany przez Zgromadzenie Narodowe. Jaki jednak mandat do rządzenia miałaby głowa państwa wybrana przez parlament kontraktowy? Zaprzysiężony 19 lipca 1989 r. Wojciech Jaruzelski mógł jedynie dopingować działania rządu. Wałęsa mierzył zaś wyżej. Chciał jeśli nie decydować, to przynajmniej aktywnie uczestniczyć w kierowaniu krajem. Niedwuznacznie o tym przypominał, raz po raz wychwalając styl rządów Piłsudskiego. Hasło „przyspieszenia” połączyło Wałęsę i środowisko braci Kaczyńskich. Ich Porozumienie Centrum powoli stawało się partią antysystemową, głoszącą hasła radykalnej dekomunizacji struktur państwowych. Odpowiadało to wtedy Wałęsie, który z pomocą PC zbudował przeciwwagę dla coraz popularniejszego premiera Mazowieckiego i zyskał nowy oręż w walce o przyspieszone wybory parlamentarne. Pewnie dopiąłby swego, gdyby starczyło mu cierpliwości. Jednak wbrew radom Kaczyńskich wymusił na parlamencie nowelizację konstytucji, która wprowadzała powszechne wybory prezydenckie. Urzędujący prezydent Jaruzelski zgodził się skrócić swoją kadencję, co umożliwiło przeprowadzenie wyborów jeszcze w 1990 r. Po burzliwej kampanii Wałęsa osiągnął swój cel, choć dopiero w drugiej turze. Tuż po zaprzysiężeniu prezydent Wałęsa zapomniał o obietnicach. W nowych warunkach on jeden miał mandat społeczny do rządzenia. Dlatego uważał, że o wiele łatwiej będzie mu sterować parlamentem kontraktowym
Tagi:
Krzysztof Wasilewski