Dla uczelni najbardziej opłacalni są profesorowie, potem doktorzy habilitowani i doktorzy. Asystenci magistrzy są jedynie kosztem – Problemy z kadrą dydaktyczną to jeden z głównych powodów, dla których uczelnie dostają negatywne lub warunkowe oceny Państwowej Komisji Akredytacyjnej. – To prawda. Problemem jest przede wszystkim to, co wynika także z ogólnopolskich danych statystycznych. Przez ostatnie lata znacznie wzrosła liczba studentów, natomiast kadra naukowo-dydaktyczna rośnie dużo wolniej, co wynika ze ścieżki karier akademickich. Skutkiem jest to, że w Polsce jest za mało „profesorów” w stosunku do liczby studentów. Zwłaszcza na najpopularniejszych kierunkach, cieszących się największym popytem, brakuje nieraz osób, które mają tytuły czy stopnie naukowe uzyskane w danej branży lub aktualne publikacje w danej dziedzinie. Nauczycielem akademickim powinna być osoba mająca kompetencje do prowadzenia zajęć z określonego obszaru wiedzy. – Czyli mająca wykształcenie ściśle w tym obszarze? – Nie tylko. W praktyce oznacza to, że np. osoba mająca formalne wykształcenie w zakresie matematyki może – ze względu na publikacje w zakresie ekonomii – mieć kompetencje, aby prowadzić zajęcia na ekonomii. Z formalnego punktu widzenia potrzebne są także osoby „firmujące” dany kierunek. To oznacza, że jeśli kierunek nazywa się np. zarządzanie, to muszą firmować go osoby, które mają dorobek naukowy w tej dziedzinie. Zgodnie z nowymi, proponowanymi w projekcie zmian w ustawie o szkolnictwie wyższym, przepisami może się zdarzyć, że będą to osoby nawet bez tytułu czy stopnia naukowego, ale z wybitnym dorobkiem w danej dziedzinie. Np. przy szkoleniu menedżerów istotne jest, żeby uczyli ci, którzy osiągnęli sukces w zarządzaniu korporacjami, a niekoniecznie ci, którzy mają habilitację. Dobry prezes firmy na pewno ma wiele do powiedzenia o tym, jak nią zarządzać, często więcej niż doktor albo nawet profesor. Np. w SGH zawsze dobrym obyczajem było to, że bankowości uczył prezes banku, a nie osoba, która jedynie zna podręcznik do bankowości. – Czy liczba studentów przypadających na wykładowcę ma znaczenie? – Nie bezpośrednio. Ważniejsze jest pytanie, czy liczba studentów pasuje do typu zajęć. 100 czy 200 studentów na wykładzie nie stanowi problemu, ale jeśli będzie ich 50 na ćwiczeniach, z pewnością zwrócimy uwagę. Porównujemy liczbę studentów z liczbą sal i profesorów. Zwracamy uwagę, czy promotorzy prac dyplomowych nie mają zbyt wielu dyplomantów. Czytamy też losowo prace dyplomowe. Na kilku uczelniach – A co z wieloetatowością wykładowców? Jest akceptowana? – Są dwa aspekty tego zjawiska. Problem czasem tkwi w tym, że nawet jeśli ktoś jest świetnym dydaktykiem, to ucząc w kilku miejscach, może mieć mało czasu na prowadzenie badań naukowych. Ale skoro jest tak duży popyt na kształcenie, tak wiele osób chce się uczyć, a brakuje kadry, to nie ma innego wyjścia, jak zaakceptować tę wieloetatowość. Jeśli ktoś pracuje na kilku uczelniach, ale uczy dobrze, to wszystko w porządku. Najważniejsze, aby uczelnia miała własny system zapewniania jakości. Jeśli ktoś wszędzie jest wybitnym dydaktykiem, to nie ma problemu, chyba że jest niedostępny dla studentów. Ale jeśli dwa dni poświęca na jedną uczelnię: jednego dnia wykłada, drugiego ma konsultacje i seminaria, to przy dobrej organizacji może w tygodniu być nawet na trzech uczelniach. – Ale pracy naukowej nie może prowadzić. – Raczej już nie, choć zawsze pozostaje siódmy dzień tygodnia… Sam pracuję w kilku miejscach, choć nie na kilku uczelniach. Tak się da, tylko trzeba umieć to zorganizować. Dla mnie wieloetatowość jest do zaakceptowania. – Powiedział pan o dwóch jej aspektach. – Z punktu widzenia komisji ważniejszy przy ocenie kierunku jest fakt, że wykładowca może firmować kierunek tylko na dwóch uczelniach, czyli tylko w dwóch miejscach daje uprawnienia do jego prowadzenia. Zresztą przepisy nowej ustawy o szkolnictwie wyższym i tak zakładają maksymalnie dwa etaty, przy czym drugi – za zgodą rektora jednostki macierzystej. Trudno przewidzieć, jakie będą skutki tej decyzji. Można się spodziewać, że wzrosną wynagrodzenia oferowane w instytucjach, które będą miały braki kadrowe. Może to też wpłynąć na tempo robienia doktoratów i habilitacji, bo wykładowcy będą bardziej zmotywowani, żeby szybciej starać się o zdobywanie kolejnych stopni, co pozwoli im znaleźć instytucję, która więcej zapłaci. – Ograniczenie dotyczy tylko etatów, a co z innymi formami zatrudnienia?
Tagi:
Agata Grabau