Pisał Lech Beynar (Paweł Jasienica) na temat swojego udziału w partyzantce antykomunistycznej: „Nie wierzyłem ani przez chwilę w wybuch wojny amerykańsko-rosyjskiej. Do wiary w absurdy nie jestem skłonny. Sądziłem, że stanowimy atut polityczny w ręku »polskiego Londynu«, który za cenę rozwiązania naszych oddziałów wytarguje lepsze warunki w nieuchronnym kompromisie”. Beznadziejna naiwność trzeciego zdania tej wypowiedzi wzmacnia jedynie dwa pierwsze. Tymczasem w lipcu 1945 r. dowiadują się „leśni”, że rząd londyński przestał być uznawany przez mocarstwa. Mrzonka Jasienicy też się rozsypuje. Pozostaje kurczowe chwytanie się absurdu. Nikt nie wymaga od partyzantów choćby elementarnego rozumienia polityki. Wiedzieli jednak doskonale, że w 1939 r. ani Anglia, ani Francja z pomocą Polsce nie przyszły mimo wszelkich traktatów i zamaszystych podpisów. Wiedzieli też, że Ameryka unikała jak mogła zaangażowania się w europejską awanturę i to w końcu Hitler wypowiedział jej wojnę, a nie odwrotnie. Poza wszystkimi innymi czynnikami winna temu była trauma po I wojnie światowej. Lecz przecież teraz, po kolejnej międzynarodowej jatce, mogła ona tylko się zwiększyć, a nie zmaleć! Zresztą jaki interes mieliby Anglosasi w wojnie z Rosją? Wyłącznie niezachwiana narodowa megalomania mogła podszeptywać części Polaków, że byli sprzymierzeni mają wobec Rzeczypospolitej jakieś zobowiązania czy długi moralne. Los powstania warszawskiego nie dał im najwyraźniej nic do myślenia. Jakie przesłanki mogły ich jeszcze skłaniać do kontynuowania z góry przegranej militarnie i politycznie walki? Oprócz wspomnianej przyszłej wojny światowej można, jak się wydaje, wskazać jeszcze trzy czynniki, obowiązkowo podlane sosem beznadziejnego oporu przeciw rządom komunistycznym, których kształt zresztą obiektywnie radykalizowały. Po pierwsze, spowodowaną zdziczeniem wojennym niezdolność do przystosowania się do życia w warunkach pokoju. Po drugie, nienawiść do Rosjan, a przy okazji do Ukraińców, Białorusinów, Żydów, Niemców, a nawet Słowaków (vide „Ogień” z Podhala) i wszystkich inaczej myślących, czyli zdrajców. Po trzecie wreszcie, chęć załatwienia w ogólnym chaosie partykularnych porachunków (jak choćby w wypadku wsi „szlacheckich” i „chłopskich”), czasem zupełnie prywatnych. Wszystkie te trzy drogi były ślepymi uliczkami, kto nie zrezygnował z marszu po równi pochyłej (jak to zrobił np. Jasienica, a potem nawet „Łupaszka”), staczał się w nihilistyczny bandytyzm. Przez pewien czas osładzany pseudoideologicznymi samousprawiedliwieniami, potem już zupełnie nieskrywany. Inaczej zresztą być nie mogło. Ludność, gdzieniegdzie na początku sympatyzująca z „leśnymi”, oczekiwała przede wszystkim normalnego życia. Coraz mniej była więc skłonna żywić i nocować zbrojnych, pogłębiając swoją biedę i narażając się na represje. Wobec tego brano od niej siłą i coraz bardziej drakońsko karano za opór. Znienawidzona (nie zawsze i nie wszędzie) nowa władza coraz częściej z wroga stawała się wybawieniem. Kogo zabijali „leśni”? Żołnierzy Armii Czerwonej i LWP, przedstawicieli mniejszości narodowych i religijnych, reprezentantów i sympatyków (tutaj donosy były wyrokami, bo też na ich sprawdzanie nie było czasu) nowej władzy, często z rodzinami, milicjantów – przeważnie młodych poborowych itd. „Nie odmawiając heroizmu wielu żołnierzom i oficerom konspiracji antykomunistycznej (…) – pisze Marcin Zaremba – nie można również nie zauważyć, że powoli coraz częściej ich walka przemieniała się w jakąś okropną karykaturę samej siebie”. Przemieniała się czy była nią od początku? Tym, którzy chcieliby wyolbrzymić działania „leśnych” do rangi wojny domowej, przypomnijmy, że przez cały czas istnienia udało im się zabić spośród wysokich rangą przeciwników jednego (sic!) pułkownika (śmierć gen. Świerczewskiego to dzieło Ukraińców). Zaiste wielkie to były w wymiarze militarnym i historycznym zmagania. Dzisiaj jeden dzień w roku poświęcony jest „żołnierzom wyklętym”. IPN wydaje na ich temat setki opracowań i monografii, utrzymanych w bohaterskiej poetyce zapożyczonej z „Czapajewa” Dymitra Furmanowa albo „Winnetou” Karola Maya (ahoj, leśna przygodo!). Buduje się im pomniki, wiesza tablice pamiątkowe. Pan prezydent pośmiertnie odznacza. Po raz kolejny premiuje się bezdenną głupotę polityczną, pogardę dla społecznych skutków i kosztów „symbolicznych” działań, proklamowanie krwawego bezsensu i samobójczej nienawiści pod hasłem słuszności. Kiedy to się nareszcie skończy?! Pozornie sprawa jest bez znaczenia. Cywilizowany Polak nie czyta wydawnictw IPN, nie zaprząta sobie pamięci watażkami z Podhala czy Podlasia, nie paprze się w niegdysiejszych