Co zostało z łódzkiej klasy robotniczej Czym jest dla pana Łódź – miejscem przegranym i wymierającym czy miastem wielkich nadziei? – Ani jednym, ani drugim. Kochałem Łódź. Zrobiłem tam swój 30-minutowy debiut filmowy, nakręciłem dokumentalną historię „Moja ulica”, co zajęło mi pięć lat, a teraz będę kręcił film fabularny „Marynarz z Łodzi”. W łódzkiej Filmówce studiował ojciec, ja także studiowałem tu na wydziale operatorskim, a po studiach mieszkałem w Łodzi przez osiem lat. Wiązałem z tym miastem jakieś nadzieje, liczyłem np., że powstanie tu centrum filmowe Davida Lyncha i sam jakoś w tym zaistnieję. Nic z tego nie wyszło i ja też się tu nie odnalazłem. To zresztą nie jest wina Łodzi. A teraz festiwal Camerimage przeniósł się do Bydgoszczy, nie ma już Festiwalu Czterech Kultur. Łódź miała i ma dla mnie wartość emocjonalną, znalazłem w niej sporo śladów po moim ojcu. Wyczuwam łódzką specyfikę. Kiedy jako asystent Krzysztofa Kieślowskiego przyjechałem tu z francuską aktorką Irène Jacob, bo mieliśmy kręcić „Podwójne życie Weroniki”, ona wyczuła tę magię filmowej Łodzi. A kiedy otworzono nam bramę do ruiny nieistniejących już zakładów, przyszedł mi do głowy pomysł, aby zrobić film o ludziach żyjących po drugiej stronie tej samej ulicy. Moim celem było pokazanie tego fragmentu historii współczesnej Europy, która po upadku komunizmu weszła w okres żywiołowego kapitalizmu. To miał być film o robotnikach z dawnej Łodzi? – Chciałem opowiedzieć historię autentycznej rodziny robotniczej – taką, która mogłaby się zdarzyć wszędzie, bo na Wybrzeżu żyją pracownicy likwidowanych stoczni, a na Śląsku są bezrobotni górnicy. Upadek wielkich zakładów przemysłowych przyniósł podobne problemy, ale w Łodzi ten kryzys miał swoją specyfikę. Dominował tu przemysł włókienniczy, a w nim większość pracowników stanowiły kobiety, dla których bliskość Warszawy też nie była atutem. Robotnice z łódzkich zakładów nie były tak dobrze zorganizowane, aby powalczyć o nowe miejsca pracy, a rząd ani lokalne władze wcale im nie pomogły. Chciałem więc pokazać łódzką rodzinę z tradycjami włókienniczymi od co najmniej trzech pokoleń, przerwanymi po 1989 r. Ludzie, którzy stracili pracę, próbują jakoś się odnaleźć w nowej rzeczywistości, nadal mieszkają w robotniczych domach z czerwonej cegły, ale to już są slamsy. O ile w XIX w., co pokazał Andrzej Wajda w „Ziemi obiecanej”, Łódź była jednym z najbogatszych miast Europy, o tyle dziś jest jednym z biedniejszych. Chciał pan pokazać ten kontrast? – Nie tylko to. Do filmu „Moja ulica” włączyłem scenę z „Ziemi obiecanej”, gdzie widać fasadę dawnej tkalni zakładów Izraela Poznańskiego, ale prawdziwy kontrast ujawnił się po drugiej stronie ulicy, gdzie na XIX-wiecznym osiedlu robotniczym, w mieszkaniach bez ubikacji, żyją jeszcze byli pracownicy upadłych zakładów. Napisałem scenariusz filmu o takiej typowej rodzinie. Pomyślałem, że mężczyzna będzie miał na imię Marek, że na początku urodzi się dziecko. Takie były wstępne założenia. Rzeczywistość, jak to zwykle bywa, przeszła najśmielsze oczekiwania. Znalazłem rodzinę Furmańczyków, która nie od trzech pokoleń, ale od pięciu była związana z tą jedną fabryką włókienniczą. Mój bohater faktycznie miał na imię Marek i był już od kilkunastu lat bezrobotny. Na początku filmu urodziło się w tej rodzinie dziecko – i dziecko urodziło się przy końcu filmu – jednak całość przybrała wymiar tragedii. Rodzina Furmańczyków to zwyczajni ludzie, ale ich historia ma w sobie coś niesamowitego. Sędziwa babcia reprezentuje tę najprawdziwszą proletariacką tradycję i marzy głośno o tym, by jeszcze kiedyś, choćby przez jeden dzień, móc pracować w fabryce, w której zatrudnione były jej matka i babka. A praca tam była ciężka i warunki bardzo trudne. Jej syn Marek jest alkoholikiem. Bezrobocie go przygniata, widać ten stopniowy upadek, tym dotkliwszy, że po drugiej stronie ulicy, na gruzach fabryki, powstaje największa inwestycja handlowa w Europie Środkowej, słynna już dziś ekskluzywna łódzka Manufaktura. Przeżyłem razem z tym ludźmi pięć kolejnych lat i byłem chyba jedyną osobą interesującą się ich losem. W każdym większym mieście są takie rodziny i niezwykle rzadko potrafią się dostosować do zachodzących zmian. Pomagał pan Furmańczykom? – To nie było moim celem, ale okazało się nieuniknione, bo kiedy pojawialiśmy się z kamerą np. w dziale zatrudnienia
Tagi:
Bronisław Tumiłowicz