Każdy ma prawo do uczestniczenia w kulturze, a my nie mamy prawa nikogo dyskredytować Maria Dąbrowska-Majewska współtworzyła i prowadzi Biblioteki Sąsiedzkie, m.in. w Warszawie, przy ul. Targowej 56. Prowadzi resocjalizację więźniów przez czytanie. Zainicjowała akcje: „Książki w pudle czas rozpakować”, potem „Książki w pudle”. Laureatka Medalu św. Jerzego, przyznawanego przez „Tygodnik Powszechny” „za zmagania ze złem i uparte budowanie dobra w życiu społecznym ludziom, którzy wykazują szczególną wrażliwość na biedę, krzywdę, niesprawiedliwość i wrażliwość tę wyrażają czynem”. Nominowana do Nagrody Stołka za rok 2017. Podczas półtoragodzinnej rozmowy do biblioteki przy ul. Targowej przychodziły zainteresowane tym miejscem osoby (tekst kursywą). Jak to wszystko się zaczęło? – Zawsze zaczynam od koncepcji. Chaos, jaki mi towarzyszy, jest pozorny. Koncepcja pozwala ruszyć, a potem można dokonywać nieustannych zmian, ponieważ dopóki czegoś nie zacznie się robić, nie wiemy na pewno, czy ma to sens. Bo nawet jeśli komuś coś się podoba, i jeszcze dziesięciu innym osobom, to nie znaczy, że wszystko zagra. (– Dzień dobry. W czymś pani pomóc? A, dar. Dziękuję bardzo. – Tak, ja mam dużo książek w domu, więc trochę tu przyniosłam. Tylko, aha, zapomniałam, niektóre są podpisane i… – Chce pani, żeby skreślić nazwisko? Ja to zrobię. I dziękuję za książki. Do zobaczenia). A moje początki? Biblioteka Sąsiedzka przy Okrzei. Ja się kojarzę z książkami, wiem, ale one były pretekstem, żeby rozmawiać z ludźmi. To nie jest tak, że we mnie siedzi działaczka społeczna. Dla mnie czymś najważniejszym jest kultura – ona niezwykle modeluje ludzi, bardzo ich zmienia. I każdy ma prawo do uczestniczenia w kulturze, a my nie mamy prawa nikogo dyskredytować. Czyli jak było na początku? – Razem z moimi koleżankami, jakieś dziesięć lat temu, założyłyśmy – na wzór amerykański – grupę czytaczy. Każdy z nas ma książki, które uważa za ważne, albo takie, które uważa za ważne, ale trudne do samodzielnego przeczytania (ja tak miałam z „Wolą” Hannah Arendt), no więc skrzyknęłyśmy się. Zrobiłyśmy listę lektur (z czasem się wydłużała). Przed spotkaniem trzeba było przygotować pytania do tekstu (każdy przychodził przygotowany), i spotykałyśmy się (potem spotykaliśmy, bo dołączyli też mężczyźni) w różnych miejscach na mieście. To wszystko bardzo się rozrosło – lista lektur, tematów, liczba uczestników… W międzyczasie rozpoczęła się rewitalizacja Pragi i postanowiłyśmy sprawdzić, co znaczy „partycypacja”. Już jako Fundacja Zmiana napisałyśmy program rewitalizacji podwórka przy Targowej 62. Wszystko się udało, podwórko wygląda do dziś tak, jak je zostawiłyśmy w 2010 r. (przetrwały także anioły w bramie). A książki? Jaka droga prowadziła od podwórka do książek? – W trakcie rewitalizacji robiłyśmy badania (chodząc od człowieka do człowieka) i okazało się, że ludzie najbardziej potrzebują tuż obok siebie miejsca, które pomogłoby zbudować wspólnotę rządzącą się własnymi prawami. Czegoś takiego jak klubik w dzieciństwie. A ja wtedy pracowałam w więzieniu i nigdzie nie rozmawiało mi się tak dobrze o książkach jak tam, więc złożyłam w Instytucie Książki projekt promocji czytelnictwa „Książki w pudle czas rozpakować”. Bo chciałam czytać z więźniami, organizować kluby dyskusyjne. Ale Instytut nie wykazał zainteresowania. I się wściekłam… (– Dzień dobry, słucham pana. – Chciałem się zorientować, na jakiej zasadzie to wszystko działa. – Bez zasad, proszę pana. Zdejmuje pan kurtkę, robi sobie herbatę i szuka książki dla siebie. – Aha, czyli tylko na miejscu? – Nie, zabiera pan do domu, a jeśli ma pan jakąś książkę do podarowania nam, przynosi. Tylko z tej półki proszę nie ruszać, bo kompletuję tu varsaviana dla Domu Kultury Praga. – Ciekawa inicjatywa, ciekawa. – Poszukać panu czegoś? Jakie książki pan lubi? – Nie, na razie wziąłem dużo książek z biblioteki, ale tu mam bliżej z domu. Do widzenia). Wściekła się pani. – Tak, bo w kwartale siedzi ok. 90 tys. ludzi i tak licznej grupie mówi się: odwalcie się. Poszłam do dyrektora Biblioteki Narodowej, gdyż wszystko wydawało mi się proste. Przecież biblioteki samorządowe, znajdujące się w pobliżu zakładów karnych, mogłyby traktować więźniów jak swoich czytelników. Książki w więzieniu nie giną. I jeszcze jedno: więźniowie kiedyś wychodzą na wolność, więc chciałam, żeby wydarzenia przygotowywane przez biblioteki były potem powtarzane w więzieniu – żeby nie rozdzielać: ten jest