Wywiad, czyli schizofrenia

Mato kto już dzisiaj pamięta, że początko­wo skauting Baden Poweila rozwinął się ze służby wywiadowczej. Wiązało się to jakoś z południowoafrykańską wojną z Burami, ale już nie pamiętam szczegółów. Potem, oczywi­ście, rzecz nabrała ideowej wyporności, wez­brała od uczuć ogólnoludzkich, ale i tak ją­drem wszystkiego pozostała służba ojczyźnie, vide Szare Szeregi. Ale wszak patronat „The adventure of spy” był przez cały czas widocz­ny i rzeczywisty. Nie ma co zaprzeczać: skau­ting to zarazem etos szpiegostwa. Zapewne, zapewne, w dobrej sprawie, ale kto tak naprawdę na świecie może powiedzieć, jakie sprawy nie mogą być dobre? Jak dla kogo, przecież. A zwycięzcy stawiają potem swoim bohaterom pomniki, piszą książki, kręcą filmy. Kimże zresztą jest “agent 007”, jak nie szpie­giem i dywersantem? W ostatnich latach ukazało się sporo rozma­itych książek na temat szpiegostwa i sporo kampanii publicystycznych zaliczyliśmy na te­mat lustracji, Kuklińskiego, a przedtem jeszcze Czechowicza, Pawłowskiego i wielu innych. Cóż w tym dziwnego, “zimna wojna” to prze­cież polityka plus wojna wywiadów. Zawszeć to lepsze niż wojna prawdziwa, kiedy bomby się sypią na głowę. Zaręczam mimochodem, że to bardzo paskudne uczucie. Ala ze wszyst­kich tych książek wynika, że szpiegowanie to nie tyle jakaś fantastyczna przygoda, co nie­skończone mielenie rozbudowanej do niebo­tycznych rozmiarów maszyny biurokratycznej. I że poszczególne wywiady większość czasu poświęcały obserwowaniu, badaniu i szpiego­waniu swoich własnych pracowników. Tak w każdym razie wynikałoby z książek Suworowa, czy jak mu tam, Wrighta, dzieła o wywia­dzie izraelskim „A każdy szpieg to książę”, któ­rego autora po prostu nie pamiętam, czy ogromnej książki Anthony Cave Browna “Philby”, o komunistyczno-sowieckim superszpiegu, którą właśnie czytam. Nawet trudno ją po­lecić, bo już pewnie dawno rozprzedana. Otóż pracownicy tego rodzaju instytucji wy­wiadowczych z prawdziwym przeciwnikiem widują się rzadko, natomiast gros czasu spędza­ją ze sobą. Z drugiej strony, ich najniebez­pieczniejszym wrogiem jest agent wprowadzo­ny we własne szeregi, bo ten może przecież wrogowi ujawnić wywiadowców działających na jego terenie. Stąd wszyscy “swoi” są wła­śnie najbardziej podejrzani. Miłe zajęcie, nie ma co. Najzabawniejsze, o ile cokolwiek w tej sprawie może być rzeczywiście zabawnego, że te podejrzenia wcale nie są bezpodstawne. Złapanego szpiega rzadko się po prostu zabi­ja, chętniej natomiast zmusza się do prawdzi­wego śledzenia poprzednich mocodawców. Zresztą to jest chyba podobnie jak z psychia­trami – panuje powszechna opinia, że na sku­tek ustawicznego kontaktu z chorymi sami sta­ją się w mniejszym lub większym stopniu, czub­kami. Najprawdopodobniej rasowy szpieg wi­dzi we wszystkich innych także szpiegów, a nawet zapewne ma rację, bo walka wywia­dów to wręcz nieprawdopodobne wymiesza­nie wszystkich ze wszystkimi. Jeśli idzie o sa­mego Kima Philby’ego, to był przecież podej­rzany niemal od zawsze, a z kolei gdy uciekł do Moskwy, to z kolei Rosjanie podejrzewali go, że pozostał nadal angielskim agentem i że z kolei w Rosji pełni rolę “wtyczki”. Chyba tak nie było, ale bezwzględnej prawdy nie dowie­my się najprawdopodobniej nigdy. Jakimś genialnym domysłem doprowadził do zenitu całą tę sprawę Stanisław Lem w „Pamiętniku znalezionym w wannie”. Tam w ogóle jest jeden jedyny wywiad, który sam siebie śledzi, a prawdy nikt nie zna i znać nie może. Lem nałożony na książkę Browna wiele wyjaśnia – w każdym razie w sprawie schi­zofrenii. Poza tym sam Philby był traktowany w Rosji jak bohater narodowy, co nie przeszkadzało temu, że na każdym kroku był śle­dzony i “monitorowany” do końca życia. Philby, po krotce mówiąc, na studiach w Cambridge wszedł do grupy komunizującej młodzieży z bardzo dobrych rodzin i razem stworzyli “jaczejkę”, która wszelkie możliwe ta­jemnice Wielkiej Brytanii przekazywała Związ­kowi Radzieckiemu. Co ciekawe, po odkryciu, bo w końcu nic nie ujawniono, nawet nie ode­brano im stanowisk, ale teraz mieli już praco­wać dla Anglii. Czy o całym tym fakcie poinfor­mowali z kolei ZSRR i stali się w ten sposób “tripletami”, naprawdę nie mam pojęcia… Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 31/2000

Kategorie: Felietony