Z poziomu krawężnika

Z poziomu krawężnika

Powiedziała im, ze ryzykuje niewiele – najwyżej ją okradną. Oni ryzykują więcej, bo spotkali na swej drodze dobrego człowieka Los zetknął Ninę, Artura i Joha­na w lipcu. Nina prowadziła knajp­kę w Łazach, a Artur z Johanem – para bezdomnych z Krakowa – przyjechali nad morze i jako miej­sce do spania wybrali trawnik przyległy do lokalu Niny. – Do mnie trafili po raz pierwszy z brudnym słoikiem, do którego chcieli trochę zupy. Obaj – choć są bardzo różni – wyglądali tak samo. Krótkie portki, plecaki, czapeczki – mogliby uchodzić za zaniedba­nych turystów w nieokreślonym wieku. Czas spędzali na trawniku, pijąc winko; od czasu do czasu za­czepiali ludzi, prosząc w grzeczny sposób o 20 groszy. Ja ich dokar­miałam, a oni zamiatali wokół mo­jej posesji, ustawiali stoliki. Kie­dyś zaproponowałam im, żeby się wykąpali w łazience dla pracowni­ków. Potem wykurowałam Johana ziołami, kiedy się rozchorował, a gdy się rozpadało, dałam im po­kój do spania na zapleczu. Cały czas zastanawiałam się, co zrobić z nimi, kiedy sezon się skończy. Było mi ich żal. W końcu, za zgo­dą męża, postanowiłam ich „zaadoptować” – czyli zabrać do Ko­szalina, do domu. Zaproponowa­łam im dach nad głową, wikt, opierunek i pracę. Dałam im szan­sę na „wyprostowanie” życiory­sów, stawiając tylko jeden waru­nek. Jeśli kiedykolwiek upiją się „w trupa” – to niech mają swoje plecaczki w pogotowiu, bo się po­żegnamy. We wrześniu Artur z Johanem przerobili dawną pralnię w domu Niny na pokój dla siebie. Są tam do dzisiaj i pracują na budowie u jej męża. Była kiedyś rodzina 27-letni Artur, zanim wylądował na ulicy, mieszkał z rodzicami w Gdyni. Pewnego dnia ojciec zi­rytowany tym, że syn nie pracuje i sporo pije, wyrzucił go z domu. – Na początku na ulicy nie jest lekko. Ja miałem dobrze o tyle, że znałem już ludzi z tego światka. Dzięki nim wiedziałem, jak się po­ruszać, Mieszkałem różnie: na klatkach schodowych, w schroni­skach, na dworcu. Utrzymywałem się ze zbierania złomu i proszenia ludzi o wsparcie. W końcu dotar­łem do Krakowa, gdzie spotkałem Johana. Z minuty na minutę podję­liśmy decyzję, że wyjeżdżamy nad morze. W pociągach bazowaliśmy na tym, że jedziemy na papieża, dlatego nas nie wyrzucali. Tak do­tarliśmy na Hel, a z Helu piechotą do Łaz, gdzie poznaliśmy Ninę. Historia Johana, który na ulicy spędził szereg lat, jest zupełnie in­na. Johan zna kilka języków, stu­diował archeologię, był żonaty, miał własną firmę w Niemczech. Po kłótni z żoną górę wzięła ambi­cja. Spakował ciuchy, trzasnął drzwiami i wyszedł. – – Byłem pewny, że sobie pora­dzę, ale pierwsze dni były tragicz­ne. Nie miałem pieniędzy, nie miałem gdzie spać. Starzy bywal­cy powiedzieli, że pod kościołem wydają bezdomnym jedzenie. Po­myślałem: „Ja, pod kościół? Nie, wolę być głodny”. Ale jak długo można być głodny? W końcu każ­dy się złamie. Artur i Johan są zgodni, że na ulicy nie ma sentymentów. Solidarność łącząca bezdomnych jest pozorna. Każdy martwi się wy­łącznie o siebie. – Co z tego, że masz wielkie ser­ce i chciałbyś komuś pomóc, jeśli nie masz żadnych możliwości – mówi Johan. – Jak nakarmić kole­gę, kiedy człowiek sam nie ma na chleb? Jak kupić leki, załatwić szpital, nie mając pieniędzy? Wśród ludzi bez dachu nad gło­wą panuje swoista hierarchia.. Są tacy, których wszyscy szanują i ta­cy, którym nie podaje się ręki. Ce­ni się tych, którzy są koleżeńscy – poradzą drugiemu, gdzie można się umyć, zjeść coś za darmo, prze­nocować. Tych, którzy podzielą się jedzeniem i postawią piwo, kiedy zarobią jakiś grosz. Najgorszą ka­tegorię stanowią smakosze denatu­ratu i wody brzozowej, którzy groźbami i przekleństwami wymu­szają pieniądze od przechodniów, nie dbają o siebie, nie myją się. Jo­han i Artur twierdzą, że nie należą ani do ulicznej arystokracji, ani do tych najgorszych: Ot, średniaki, z którymi los obszedł się po maco­szemu. – Codzienność na ulicy to zała­twienie miejsca do spania, czegoś do jedzenia i paru złotych na fla­szkę, bo większość – nie ma się co oszukiwać – pije – mówi Artur. – Można przespać się w schronisku, ale trzeba za nie płacić albo w ja­kiś sposób odpracować pobyt. Dla­tego śpi się na dworcach, klatkach schodowych, czasem znajdzie się jakiś garaż, albo wejście do kana­łu. Straż miejska i policja przymy­ka na to oczy, pod warunkiem,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 01/1999, 1999

Kategorie: Reportaż