Za co kochamy Milesa Davisa

Za co kochamy Milesa Davisa

Nadawał ton jazzowi przez pół wieku i ciągle lansował nowe mody muzyczne Wybitny muzyk jazzowy najpierw odkrywa własny styl, a potem już eksploatuje go do końca kariery. Miles Davis kreował własny styl od zera co najmniej cztery razy. Dlatego powiedzieć o nim muzyk wybitny to mało. Miles zasługuje na miano geniusza. Talent przyniósł ze sobą na świat. I z tego powodu ten syn dobrze prosperującego dentysty musiał się wynieść z miasteczka Alton w stanie Ilinois do Nowego Jorku. W prowincjonalnym zespole jazzowym miał wprawdzie stałą pensję i smoking, ale grywał same starocie. A w Nowym Jorku z kolei wyrzucili go z renomowanej szkoły muzycznej. Zamiast na zajęciach przesiadywał bowiem w klubach jazzowych, czekając na chwilę, kiedy pozwoli mu zagrać u swego boku jego ówczesne bożyszcze, Charlie Parker. A Parker poznał się na nim od razu. Davis bowiem od początku grał tak, jakby u nikogo wcześniej nie terminował. Zupełnie inaczej niż Louis Armstrong – trębacz żywiołowy, atakujący każdą nutę z impetem. Davis natomiast wydobywał z trąbki dźwięk pozornie nieefektowny, spokojny, chłodny. W dodatku wyciszał swoją trąbkę tłumikiem i nie tyle grał, ile „szeptał” do mikrofonu. Przed nim jeżeli muzyk zaczynał swoje solo, słuchacze słyszeli je od pierwszej sekundy. Miles – odwrotnie: grał tak, że trudno było uchwycić moment, w którym trąbka daje pierwszy i ostatni dźwięk. Wyłania się niepostrzeżenie z tła, a potem ledwo zauważalnie zanika. Przy tym trębacz zawsze wolał zagrać mniej niż więcej. Komu po głowie kołaczą się solówki z „Round Midnight” czy z „All of you”, wie, o czym mowa. Muzyka Armstronga przypominała uliczną fiestę, solówki Davisa płynęły „jak obłok”. Tak nazwał je Gil Evans, aranżer, który w 1948 r. wpadł na pomysł, by tę „muzykę jak obłok” zagrał cały big band. Pomysł był świetny, tyle że muzyka nie za bardzo nadawała się do lokali, gdzie takie zespoły przygrywały gościom. Zespół kierowany przez Evansa zakontraktowano zaledwie na dwa tygodnie. Dlaczego? Bo muzyka Milesa po prostu „stała w miejscu”, gubiła rytm, unikała wiodącego tematu. Była raczej zestawieniem „plam dźwiękowych”. Mówiła o nostalgii i rezygnacji. „Nigdy jeszcze w historii jazzu nie przebadano zjawiska samotności tak dalece, jak uczynił to Miles Davis”, tak ujął to Michael James, angielski krytyk jazzowy. Szefowie eleganckich klubów nie chcieli Davisa, bo musieli szanować konserwatywne gusta klientów. Ale i krytyka wiedziała swoje. Muzyka Milesa okazywała się tak delikatna, że dawała się opisać jedynie wyrafinowanymi metaforami z zakresu meteorologii. „Trafia do słuchacza jakby rankiem jesiennego dnia, jakby przez delikatny welon mgły”, pisał Joachim Arent. To krytyka, ale na uznanie publiczności musiał Miles czekać do trzydziestki. Jego wielki dzień nastąpił na festiwalu jazzowym w Newport w 1955 r. Muzyk, znany tylko garstce krytyków i fanów, jednego dnia zrobił światową karierę. Jego sposób gry ogłoszono „nowym otwarciem” w jazzie. Mało tego – był pierwszym muzykiem jazzowym, który zarabiał więcej niż biali. To szalenie zaimponowało Afroamerykanom. Imię Miles (niekiedy nawet Miles Davis) zrobiło wśród rodziców ówczesnych noworodków zawrotną karierę. Miles zresztą przez całe twórcze życie dbał o to, by być wyrazicielem czarnej społeczności Ameryki. W wywiadzie dla pisma „Melody Maker” podkreślał: „Mało mnie interesuje, kto kupuje moje płyty, pod jednym warunkiem – żeby kupowali je także czarni. To oni będą o mnie pamiętali, gdy umrę. Nie gram dla białych. Chcę słyszeć, jak jeden czarny facet mówi do drugiego: Tak, jestem za Milesem Davisem!”. Zdarzało się, że Davis ze swego przywiązania do czarnej społeczności robił całą manifestację. Latem 1970 r. został zaproszony, by zagrać wspólną sesję z rockmanami: Erikiem Claptonem i Jackiem Bruce’em. Odmówił z przyczyn ideowych. „Nie chcę być białym. Rock to słowo białego człowieka”, powiedział. Z podobnych powodów grywał często odwrócony plecami do publiczności. Złajał go za to nawet komentator „Polskiej Kroniki Filmowej”, która w latach 80. zmuszona była pokazać publiczności kinowej tylko plecy muzyka, koncertującego w Sali Kongresowej. Komentator nie rozumiał, że taki styl występów to część image’u, o jaki Davis bardzo dbał. Ciągle wyrzekał przeciw „białej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 39/2006

Kategorie: Kultura