Kościół katolicki w Ameryce Łacińskiej stracił już rząd dusz, a zaraz może stracić wszystko Korespondencja z Hondurasu – Dziękuję wam, że tu jesteście. Ale przede wszystkim dziękuję Bogu, bo to on sprawił, że dzisiaj się spotykamy. On otwiera ludzkie serca, on jest źródłem wszelkiego dobra. Dzięki niemu mój syn wyszedł na prostą. Modliłam się za jego nawrócenie, za odkupienie grzechów. Kiedy został pandillero, członkiem gangu, wielu go skreśliło. Ale ja nie, bo wiedziałam, że Bóg ma dla niego inny plan. Zawsze w to wierzyłam, a teraz jestem mu za to wdzięczna. Erika* jest drobną, niską staruszką. Kosmyki siwych włosów delikatnie spływają jej po policzkach, błękitne oczy onieśmielają przenikliwym spojrzeniem. W rękach mocno ściska czarną, skórzaną torebkę. Kiedy mówi, całe jej ciało lekko się trzęsie, ale uśmiech z jej twarzy nie schodzi ani na moment. Nawet wtedy, kiedy mówi o momentach trudnych, takich jak pobyt syna w więzieniu. – To prawdziwy wymodlony cud. Oddałam go w ręce Boga, a Bóg po prostu wykonał swoją pracę. Na pierwszy rzut oka takie deklaracje w Ameryce Łacińskiej nikogo nie powinny dziwić. Zawsze uznawano ten region za bastion katolicyzmu, nawet jeśli stereotyp ten zaczął odbiegać od prawdy już dobre pół wieku temu. W dodatku przez ostatnie lata, naznaczone coraz trudniejszymi do zatrzymania falami odejść z Kościoła w Europie Zachodniej, oczy Watykanu skierowały się zdecydowanie na kraje globalnego Południa. Jak często można usłyszeć wśród krytyków Kościoła katolickiego, dziś „inwestuje on” głównie poza Starym Kontynentem, bo nie w Europie „jest dla niego największy rynek”. W kontekście Ameryki Łacińskiej sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Obraz religijności tamtejszych społeczeństw dawno przestał być monochromatyczny. Dzisiaj bardziej przypomina mozaikę różnych Kościołów, kongregacji i społeczności wiernych, nad którymi trudno rozpiąć wspólny parasol, nawet tak duży jak luźno rozumiane chrześcijaństwo. Erika jest tego najlepszym dowodem. Choć Boga i Ewangelię przywołuje niemal w każdym zdaniu, a interwencjom z niebios przypisuje odpowiedzialność za dosłownie wszystko, co wydarzyło się w życiu jej i jej pięciorga dzieci, katoliczką nie jest. Od urodzenia należy do wspólnoty Pasja dla Dusz, niewielkiej protestanckiej kongregacji, aktywnej przede wszystkim w Hondurasie i Salwadorze. Założona przez amerykańskich misjonarzy w latach 70., nauczanie opiera na książce pod takim samym tytułem, opublikowanej po raz pierwszy w 1950 r. przez amerykańskiego duchownego Oswalda J. Smitha. Oparta na chrześcijańskich prawdach wiary, praktykom religijnym nadaje jednak sporo praktycznego wymiaru w życiu codziennym. Dokładniej rzecz ujmując, uczy, że bogactwo duchowe jest ważne tak samo (co najmniej) jak materialne. To podstawowa różnica pomiędzy nowymi Kościołami protestanckimi a ich tradycyjnymi odmianami i przede wszystkim Kościołem katolickim. Temu ostatniemu, z historycznego punktu widzenia, zamiłowania do blichtru odmówić nie można, jednak szaremu człowiekowi zawsze zalecał ascezę i wyzbywanie się pragnień doczesnych. Nowi protestanci wręcz przeciwnie – drogę do zbawienia skwapliwie przeliczają na pieniądze. Zwłaszcza te oddawane na potrzeby wspólnoty, czyli najczęściej prowadzących ją przywódców duchowych. Nowe kongregacje protestanckie nie są w Ameryce Łacińskiej folklorem ani marginesem. W ciągu ostatnich kilkunastu lat ich ofensywa w całym regionie doprowadziła do znacznego osłabienia pozycji Kościoła katolickiego – zarówno społecznej i politycznej, jak i opartej na liczbach. W Północnym Trójkącie Ameryki Środkowej, czyli w Hondurasie, Gwatemali i Salwadorze, widać to wyraźnie. Kiedyś jakiekolwiek naruszenie monopolistycznej pozycji katolicyzmu było tu poza horyzontem rzeczy wyobrażalnych. Dzisiaj tamte czasy są najwyżej mglistym wspomnieniem. Parafrazując słynne XVI-wieczne powiedzenie o monarchii Habsburgów, imperium Kościoła katolickiego w Ameryce Łacińskiej to już imperium, nad którym zaszło słońce. Dane na ten temat są jednoznaczne. Jak wynika z badań Pew Research Center, na początku ubiegłego stulecia, w 1901 r., katolikiem w Północnym Trójkącie był każdy. Oczywiście reprezentatywność tamtych statystyk jest daleka od idealnej, ale daje dobre wyobrażenie o niezachwianej pozycji katolicyzmu: odsetki wiernych w Gwatemali, Salwadorze i Hondurasie wynosiły odpowiednio 99%, 98% i 97% populacji. Nieco bardziej wiarygodne są na pewno badania z 1970 r., penetrujące znacznie większy odsetek społeczeństw w tych krajach. Dały wynik – siedem dekad później – prawie