Ostatni tydzień przyniósł druzgocące dla opozycji wyniki sondaży poparcia politycznego – PiS osiąga 40% i nawet gdyby prezes powiedział, że w przyszłym roku nastąpi potop, i tak nie ma z kim obecnie przegrać. 500 zł dodatku na dziecko zaczyna przekładać się na poparcie polityczne. A podwyżka do 2 tys. zł pensji minimalnej brzmi też zupełnie nieźle w polskich warunkach i działa na wyobraźnię tych, którzy pracują za minimalną pensję, a resztę – jak się postarają – mogą dostać pod stołem. Opozycja sprawia wrażenie kompletnie rozbitej i poturbowanej. Czy to chwilowa zadyszka, czy duszności przedzawałowe? To się okaże. Ale można już stwierdzić, że ponad pół roku po wyborach liderzy PO i Nowoczesnej nadal nie wiedzą, dlaczego przegrali. Muszą dostrzec i w końcu przyjąć do wiadomości, że w kraju, w którym są tak wielkie nierówności jak w Polsce, nie można ominąć tematu bezpieczeństwa socjalnego. Dziś nie da się walczyć o wolności polityczne i obywatelskie bez twardego upominania się o prawa socjalne i większą równość w wymiarze ekonomicznym. Wolność nie może też być ograniczona do rytuału wyborczego raz na cztery lata, ale musi być obecna na co dzień, również w miejscu pracy. Czy opozycja to rozumie? Mam wrażenie, że ani trochę. A tym bardziej nie ma pomysłu i poważnej oferty połączenia demokracji politycznej z demokracją socjalno-ekonomiczną, praw obywatelskich z prawami socjalnymi czy w końcu bezpieczeństwa ze względu na autorytarne państwo z bezpieczeństwem ze względu na bezlitosny rynek. Czy PiS chce zapewnić bezpieczeństwo socjalne i reformować polski XIX-wieczny kapitalizm? Nie sądzę. Raczej traktuje grę hasłami socjalnymi jako bardzo skuteczne narzędzie budowania poparcia politycznego. Kwestii socjalno-ekonomicznych używa czysto instrumentalnie – nie są one celem samym w sobie, lecz tylko środkiem do utrzymania władzy, która ma budować autorytarne państwo o zabarwieniu nacjonalistyczno-konserwatywnym, z archaicznym modelem nauki, edukacji, energetyki, pominiętą zupełnie sprawą ochrony środowiska i brakiem przestrzeni do rozwoju jakiejkolwiek innowacyjnej myśli. Na razie jednak ta mieszanina policyjnego państwa i socjalnej kroplówki przynosi efekty, ponieważ niczego innego społeczeństwo nie dostrzega na horyzoncie. Innej realnej (a nie tylko wyborczej) alternatywy nie widać. Proste hasła wiecowe już nie wystarczają. Wybiedzony lud nie chce bronić demokracji, która przez ostatnie 20 lat kojarzyła mu się z cynicznym, bezwzględnym kapitalizmem. W tej chwili lud mylnie oczywiście rozumuje, że nacjonalistyczna polityka PiS powstrzyma wybryki polskiego kapitalizmu. Nic takiego nie nastąpi, ale lepsze okruchy co miesiąc niż zupełnie nic. Liberalna opozycja tego nie rozumie, a jej krytyka „socjalnego rozdawnictwa” w wykonaniu PiS tylko ją pogrąża – jak tak dalej pójdzie, to Nowoczesna i PO będą mogły rywalizować z Kukizem na poziomie 7-9% w sondażach, a nie z PiS. Opozycja powinna w tej chwili wręcz się domagać nie tylko 2 tys. pensji minimalnej, ale co najmniej 3 tys. A na liście żądań socjalnych powinny się znaleźć również inne sprawy: dopłaty do wypoczynku, obniżki cen komunikacji publicznej, dopłaty do zakupów mieszkań itd. To, co w ostatnich tygodniach było naprawdę dokuczliwe dla władzy, to nie kolejna demonstracja, na której z platformy machali do ludu uśmiechnięci przedstawiciele elity (tak to przedstawia PiS, ale tak to odbiera również duża część społeczeństwa), lecz lokalny strajk pielęgniarek. I choć rząd mówił, że to nie jest jego sprawa, jednak bardzo nerwowo reagował na wydarzenia w Centrum Zdrowia Dziecka. Bo chociaż strajk został w końcu spacyfikowany obietnicą 300 zł podwyżki, był sygnałem tego, czego ta władza boi się najbardziej: protestu pracowników. Oczywiście na czele ruchu strajkowego nie staną ani Petru, ani Schetyna – nie tylko z powodów psychologicznych czy osobowościowych, ale przede wszystkim politycznych: to nie jest ich świat i oni tego nie czują. Nie stanie również Kijowski – on, jak i cały KOD, wciąż nie dostrzega, że prawa socjalne są elementem społeczeństwa demokratycznego i bez ich obrony nigdy nie przyciągną do siebie najliczniejszej klasy społecznej w Polsce, klasy niższej (to 70% ludzi, którzy zarabiają w Polsce poniżej średniej krajowej). A trwanie tylko przy haśle obrony praworządności i kreowanie Geremka czy Mazowieckiego na symbole ładu demokratycznego czyni z KOD jedynie ożywioną pośmiertnie Unię Demokratyczną czy też Unię Wolności. Jedna i druga skończyły jednak dość marnie – jako elitarne klubiki niepotrzebne wyborcom. Dotarcie do pracowników i stanie na czele socjalno-demokratycznego ruchu protestu to jest miejsce dla lewicy. Tylko że nie ma ani jej, ani jej programu (o liderach nie wspominam) i na razie możemy