Niespodziewanie jest dziś kluczową twarzą PiS. Dla Kaczyńskich to pewien kłopot
Grudzień – 63%, styczeń – 68%. Tylu Polaków, jak wynika z badań CBOS, ufa premierowi Kazimierzowi Marcinkiewiczowi. Daleko za nim plasują się inni – od lat będący na pierwszych miejscach rankingu zaufania Zbigniew Religa oraz prezydent RP, Lech Kaczyński. Cóż takiego się stało, że w ciągu paru miesięcy Marcinkiewicz z nieznanego polityka prawicy, którego Kaczyńscy wyciągnęli niczym królika z kapelusza, został czołową twarzą PiS, politykiem, któremu Polacy ufają najbardziej.
Czy to efekt nietuzinkowej osobowości premiera? Może znakomicie prowadzonego PR? A może ten wynik w mniejszym stopniu świadczy o Marcinkiewiczu i jego ekipie, a w większym o samych Polakach?
Jak długo może potrwać ta popularność i jakie może przynieść konsekwencje polityczne?
Na te wszystkie pytania próbowaliśmy odpowiedzieć, rozmawiając ze współpracownikami premiera, z ekspertami od psychologii społecznej, sprzedaży wizerunku i socjologami.
6.15. Kancelaria Premiera
Konrad Ciesiołkiewicz, rzecznik prasowy premiera, lat 28, fakt, że jego szef jest tak dobrze przez Polaków postrzegany, tłumaczy dwoma czynnikami. – Po pierwsze, premier jest medialny – mówi. – Lubi ludzi, lubi z nimi rozmawiać, on naturalnie taki jest. A po drugie, to także efekt konsekwentnej polityki informacyjnej. Tu obowiązuje absolutny centralizm, de facto pracujemy nad tym we dwóch – premier i ja.
Ciesiołkiewicz przyjeżdża do Kancelarii Premiera o 6.15 rano. Tak by być już przygotowanym, po przejrzeniu prasy i serwisów informacyjnych, do spotkania z premierem o 8.00. Wtedy wspólnie ustalają taktykę na cały dzień.
W pierwszych dniach rządu Marcinkiewcza wyglądała ona inaczej niż dziś. – Pierwszym naszym problemem była niska rozpoznawalność premiera – mówi. – Zdecydowaliśmy się więc na aktywność medialną, również na obecność w tabloidach, otwarcie na wszystkie środowiska. Przyjęliśmy, że premier nie będzie prowadził polityki gabinetowej, ale ustawiczną politykę dialogu społecznego.
Co to oznaczało w praktyce?
Jeśli chodzi o media, Marcinkiewicz przyjął taktykę nieobrażania się, tylko upartego mówienia swoich racji. Nawet jeśli szanse na przekonanie rozmówcy były nieduże. – Premier był już dwukrotnie w „Gazecie Wyborczej” na zamkniętych briefingach z dziennikarzami – przypomina Ciesiołkiewicz. I wyjaśnia: – Staramy się prowadzić ofensywną politykę informacyjną, tak żeby dziennikarze nie cierpieli na brak przekazu. Oni muszą mieć gadżet – a my to rozumiemy. Rozumiemy nowoczesny świat komunikacji społecznej. Jest dzień seniora – przyjmujemy zaproszenie, premier mówi o rewaloryzacji rent i emerytur. Jako pierwszy szef rządu III RP pojechał na wigilię prawosławną. A jednocześnie, będąc w Białymstoku, ogłosił tam powołanie pełnomocnika dla ściany wschodniej. Gdy była wielka dyskusja na temat akcyzy na benzynę, premier milczał, nie mówił, który wariant wybrał. Mógł to zrobić w piątek, ale wówczas media zajmowały się podatkami, nasza informacja zginęłaby w tłoku. Poczekaliśmy do soboty, uprzedzając media, że właśnie wówczas, wizytując budowę drogi, premier ogłosi swą decyzję. I to był strzał w dziesiątkę, bo była to najważniejsza informacja dnia. Rozumiemy też rolę tabloidów, które na całym świecie żyją z atakowania polityków. Nie obrażamy się, premier pojawia się w nich. I dobrze, bo kilka milionów ludzi jest pod ich wpływem. Podobnie jest z wizytami w Radiu Maryja. Niektórzy zarzucają nam, że uprawiamy PR. Ale gdybyśmy tego nie robili, zarzucaliby nam arogancję władzy.
Jednocześnie Ciesiołkiewicz dodaje: – To wszystko by się nie udało, gdyby nie osobowość premiera. Polityka nie da się wypromować jak jakiegoś produktu, tu nie da się oszukać.
Cień Buzka
Wieloletni uczestnicy życia politycznego zwracają uwagę na jeszcze jeden aspekt – Marcinkiewicz pamięta czasy Jerzego Buzka, był wówczas szefem zespołu jego doradców, to wtedy poznał całą technologię rządzenia, na własne oczy widział też wszystkie błędy tamtych dni. Swoją ekipę zbudował więc tak, żeby ich uniknąć.
Owszem, przypomina Buzka białymi koszulami i ciemnymi marynarkami, kreowaniem się na urzędnika, ale reszta to już jego pomysły.
Po pierwsze, kancelarię obsadził grupą 30-latków, którzy będą na niego grali. Obok rzecznika premiera (on sam przyznaje, że wywodzi się ze szkoły Adama Bielana i Michała Kamińskiego, z którymi jest zaprzyjaźniony) istotną rolę w kancelarii odgrywają jej szef, Mariusz Błaszczak, i jego zastępca, Piotr Tutak. Obaj urzędnicy, bez ambicji politycznych. Jest jeszcze Michał Wiórkiewicz, lat 26, osobisty sekretarz premiera. To przeciwieństwo kancelarii Buzka, rozrywanej przez polityczne pomysły oraz zobowiązania jej ministrów i urzędników. Po drugie, bardzo pilnuje, by nie konfliktować się z otoczeniem politycznym.
– Ma świadomość, że jest w drużynie Kaczyńskich – zapewnia Ciesiołkiewicz. – Im zostawia wielką politykę. Oni są od strategii, on od prowadzenia spraw rządu. I bardzo mu to odpowiada. Ale na bieżąco się z nimi kontaktuje.
Na razie ten podział zadań więcej zysków przynosi jemu niż im. Może dlatego, że to oni są dziś w Polsce siewcami niepokojów, a on korzysta na tym, chowając się za rolą spokojnego urzędnika?
Na kogo padło?
Jerzy Głuszyński z instytutu Pentor, pytany, jaka jest przyczyna tak dużej popularności premiera, odpowiada krótko: – Działa tu wiele czynników i one wzajemnie się wzmacniają.
Zacznijmy od pierwszego, oczywistego: Polacy czekali na rządy prawicy, na premiera prawicy, więc nie dziwmy się, że go dobrze przyjmują. Prawicowe partie PiS, PO, LPR, a nawet PSL zdobyły we wrześniowych wyborach przygniatającą większość, w społeczeństwie dominują poglądy prawicowe i wiara, że są one najlepszą receptą na polskie troski. Prof. Mirosław Kofta, psycholog społeczny, wyjaśnia to w ten sposób: – Ludzie narzekają na klasę polityczną, ale tak naprawdę poszukują polityków, którym mogliby zaufać. Żeby przynajmniej jeden, dwóch, trzech było pozytywnych. Takim punktem odniesienia przez wiele lat był Aleksander Kwaśniewski. A teraz trafiło na Marcinkiewicza. Trochę tak jak kiedyś trafiło na Buzka. Popularność premiera jest popularnością nieco na kredyt. Jego osobiste zalety są tylko pewnym dodatkiem do czegoś bardziej podstawowego. A bardziej podstawowe jest skupienie w jego osobie nadziei, jakie ludzie mają w związku z prawicą. Mamy w Polsce potężny przechył w prawo. On jest faktem, wielu ludzi głosowało na prawicę z nadzieją na jakąś pozytywną zmianę. Ta nadzieja musi się czegoś uczepić, ulec personalizacji. Musi być powiązana z jedną osobą, a tą osobą jest w tej chwili Marcinkiewicz, a nie Kaczyński – uwikłany w jakieś gry, wojny podjazdowe…
Ale dlaczego trafiło akurat na Marcinkiewicza, a nie na przykład na Lecha Kaczyńskiego lub Zbigniewa Ziobrę?
To już jest efekt innych czynników. Związanych z sytuacją na prawicy oraz z cechami samego premiera. Na pewno szczęściem Marcinkiewicza jest Jarosław Kaczyński. Lider polskiej prawicy traktuje swojego premiera bardzo powściągliwie, Marian Krzaklewski na każdym kroku dawał wszystkim odczuć, że to on ma swego premiera, Kaczyński zachowuje tu właściwy dystans. I przede wszystkim bierze na siebie odium politycznych awantur. Na tle braci Kaczyńskich, którzy prowadzą coraz mniej zrozumiałe dla społeczeństwa wojny, na tle agresywnych polityków prawicy, takich jak Ziobro, Dorn czy Giertych, Marcinkiewicz może prezentować się jako oaza kultury osobistej i spokoju.
– Dopóki nie będzie bezpośrednio uczestniczył w grach, sporach, wzajemnych inwektywach, walkach podjazdowych, tylko robił swoje, czyli zajmował się rządem, może dość długo utrzymywać obecną popularność – ocenia prof. Kofta. – A nawet zyskiwać, jeśli te awantury będą kontynuowane w Sejmie.
Oczywiście – unikanie awantur, sytuacji konfliktowych, wpisywanie się w tzw. dobre wiadomości to żadne odkrycie, to abecadło politycznego marketingu -sęk w tym, że wszyscy politycy o tym wiedzą, a mało kto stosuje.
Kto daje, a nie odbiera…
Premierowi przyszedł zresztą z pomocą… Marek Belka. Oto bowiem okazało się, że deficyt budżetowy w roku 2005 mieliśmy mniejszy o 3 mld zł, niż zapisane to było w ustawie budżetowej. Marcinkiewicz więc czym prędzej pieniądze te zagospodarował. Mógł dać na dożywianie dzieci w szkołach, na becikowe, nagle pieniądze przestały być problemem.
Na tle poprzedników, którzy powtarzali, że trzeba zaciskać pasa, zabierali studentom ulgowe bilety, zmniejszali dotacje na bary mleczne, zabierali alimenty samotnym matkom, była to zmiana niemalże kopernikańska.
Do tego dodajmy jeszcze jeden element – premier potrafił przekazać dobre wiadomości szerokim rzeszom i w dodatku zrozumiałym językiem.
Szerokie rzesze to tabloidy, których stał się niemal stałym gościem, no i toruńska rozgłośnia ojca Rydzyka. W ten sposób dotarł do ludzi, którzy wcześniej mało interesowali się polityką, także dlatego, że niewiele z niej rozumieli. A że pomija środowiska opiniotwórcze? Na razie mu to nie przeszkadza, choć niewątpliwie w przyszłości przyjdzie mu zapłacić za to sporą cenę.
Marcinkiewcz, to jego niewątpliwa osobista umiejętność, mówi językiem docierającym do tzw. przeciętnego Polaka. Oczywiście, inteligenta ten język razi, jest pusty, zbyt wiele w nim haseł, ale ogółowi Polaków się podoba. To nic, że godzinę po wystąpieniu premiera mało kto potrafi powiedzieć, o czym ono było. Ważne, że mówił w konwencji, którą zaakceptowała dziś większość Polaków – że Polska przez 16 lat byłą rozkradana, rządziły nią tajne układy, a teraz jest to naprawiane. Że jest robiony porządek. Że zaprezentował się jako spokojny, nieagresywny urzędnik. Że odpowiada wyobrażeniom Polaków, jak powinien wyglądać i zachowywać się szef rządu. I że o coś mu chodzi – co podkreśla okrzykami: „Yes, yes, yes!”. – Ta rola bardziej mu pasuje niż rola posła opozycji, w której go wcześniej oglądałem – zauważa Głuszyński.
Fachowcy twierdzą, że komunikacja społeczna udaje się Marcinkiewiczowi także dlatego, że jest w tej dziedzinie utalentowanym politykiem. Jerzy Buzek całym sobą pokazywał, że to nie on rządzi, tylko Marian Krzaklewski, Leszek Miller był sztywny, a Marek Belka profesorski.
Obecny premier prezentuje się jako człowiek z prowincji, a to się podoba – bo Polska jest prowincjonalna. To była zresztą tajemnica pierwszych sukcesów Waldemara Pawlaka jako premiera – Polacy widzieli w nim „naszego człowieka” w „ich” Warszawie.
– On dobrze komunikuje się z publicznością – zauważa prof. Mirosław Kofta. – Mówi prostym językiem, lapidarnym, używa kolokwializmów. Pokazuje się w różnych nietypowych dla oficjela sytuacjach, a więc jako tzw. swój człowiek, do którego można podejść na ulicy i pogadać. Który nie ukrywa swoich emocji, to jego słynne „yes, yes”, niezależnie od tego, ile tam było premedytacji, gry, odebrane zostało przez ludzi jako spontaniczny objaw uczuć.
Na fali. Ale jakiej?
Szef dużej firmy przeprowadzającej badania opinii publicznej, pytany o eksplozję popularności Marcinkiewicza, macha tylko ręką: – To smutne, jesteśmy w takiej fazie, że Polakom można wcisnąć bardzo prostymi sposobami niemal wszystko! Jak musiała być nieporadna władza, która oddała wszystko. Jak mało trzeba, żeby ją wziąć…
Kazimierz Marcinkiewicz jest więc na fali. Pytanie tylko: na jakiej? – Gdyby Jarosław Kaczyński go teraz odwołał, wyświadczyłby mu wielką przysługę – zauważa Jerzy Głuszyński. – Jeżeli będą szybko wybory, to do nich dotrwa. Jeżeli jego premierowanie miałoby trwać cztery lata, dojdzie do etapu, w którym znaleźli się jego poprzednicy.
Coś w tym jest, bo co prawda pierwsze sto dni premier wykorzystał do zbudowania swego wizerunku, ale zbyt wiele w tej budowli słabych punktów, grożących zawaleniem.
Premier wpadł jednak w pułapkę Buzka, bo zdążył już sporo naobiecywać. A czas realizacji tych obietnic zaczyna się nieuchronnie zbliżać.
Marcinkiewicz zręcznie też kluczył, unikając spraw kontrowersyjnych, zręcznie chował się za plecy Kaczyńskich czy też prawicowych dziennikarzy, ale przecież niewygodne tematy w końcu go dopadną. Co wówczas?
A jak popsuje się sytuacja gospodarcza?
A jeżeli – co najistotniejsze – wahadło społecznych nadziei zacznie wędrować w drugą stronę i w sondażach zaczną zyskiwać ugrupowania lewicy, a tracić partie prawicy?
W samej partii braci Kaczyńskich mogą też nastąpić przetasowania, które przesuną Marcinkiewicza w inne miejsce. I po paru miesiącach słuch o nim zaginie. Historia III RP zna przecież przykłady szefów rządu, którzy po utracie fotela premiera znikali z obszaru publicznej debaty. Klasycznym przykładem jest Hanna Suchocka. Premier, jeżeli nie zbuduje sobie własnego zaplecza politycznego, tak naprawdę po odejściu z urzędu jest traktowany jako niepotrzebny bagaż. A Marcinkiewicz znajduje się w sytuacji delikatnej – bo jeżeli zacząłby budować własne zaplecze w sposób bardziej energiczny, natychmiast popadłby w niełaskę u braci Kaczyńskich. Musi więc cierpliwie, metodą małych kroków, poszerzać obszar własnej samodzielności. I liczyć, że notowania nie będą mu spadać…
Pewną szansą mogą być dla niego wcześniejsze wybory, bo byłby w nich twarzą PiS. Ale wiązałyby się one także z pewnym ryzykiem – bo co po wyborach?
Te wszystkie scenariusze są możliwe.
Marcinkiewicz po prostu zbyt szybko wbiegł na szczyt i teraz, jeśli nie dostanie czasu, by na nim się umocnić, może równie szybko z niego zjechać.
Piotr Tymochowicz: Marcinkiewicz – największy produkt medialny
Jak oceniam sondażowy wynik Kazimierza Marcinkiewicza? Jako efekt przemyślanej kampanii medialnej. Jestem pod wrażeniem. Marcinkiewicz umiejętnie schodzi z linii ciosu, nie uczestniczy w pyskówkach, nie pojawia się w kontekście negatywnym sytuacyjnie.
Ale jego medialne zabiegi dla kraju będą klęską. Bo zasadzają się one na tanim amerykańskim populizmie. Premier to ma być swój chłop. Tańczy więc na studniówce. Ale kto mi powie, jak ta studniówka może przełożyć się na losy gospodarcze kraju? Drugi przykład – jeden z tabloidów donosi: „Premier mieszka jak my!”. To z kolei odwoływanie się do populistycznych stereotypów narodowych. Polska jest jedynym krajem, w którym istnieje antagonizm między być a mieć. U nas człowiek uczciwy musi być biedny. A jak się dorobi, to się go traktuje zgodnie z syndromem badylarza, ewentualnie syndromem związanym z bezinteresowną zawiścią. Więc po cóż takie postawy rozwijać?
Zauważyłem też, że premier jest nienaturalnie uprzejmy wobec dziennikarzy, podlizuje się im. To jest sztuczne, podobnie jak owe „yes, yes”. Mogę się założyć, że wcześniej aktorsko trenował to przed lustrem. Bo ze spontanicznością miało to tyle wspólnego, ile słup betonowy z wrażliwością.
Premier wolno mówi. To jest genialne! Jego elektorat jest radiomaryjny, tam stopień zrozumienia komunikatu wynosi 5%. Więc żeby z komunikatem się przebić, trzeba go pięć razy powtórzyć albo mówić pięć razy wolniej. To jest super!
W sumie możemy powiedzieć ludziom: to wy stworzyliście Kazimierza Marcinkiewicza, on jest taki, jaki wy chcielibyście, żeby był!
I jeżeli ktoś mi powie, że Michał Wiśniewski jest produktem medialnym, to pęknę ze śmiechu. Bo największym produktem medialnym w historii Polski jest Kazimierz Marcinkiewicz. I do wyborów to wystarczy.
Zaufanie do premierów
Według sondażu CBOS, Kazimierzowi Marcinkiewiczowi ufało w grudniu 2005 – 63% Polaków, w styczniu 2006 – 68%. Również Leszek Miller i Jerzy Buzek zaraz po wyborach mieli dobre notowania. W grudniu 2001 r. Leszkowi Millerowi ufało 61% Polaków, w styczniu 1998 r. Jerzemu Buzkowi – 55%. W tym czasie Aleksander Kwaśniewski notował poziom zaufania w granicach 75-80%.
Lepiej mówić powoli
Kazimierz Marcinkiewicz, premier RP
– Panie premierze, liczył pan na tak dobre sondaże?
– Absolutnie nie. Tym bardziej że w Polsce nie było do tej pory tak, żeby premierzy cieszyli się dużym poparciem społecznym.
– A jak wytłumaczyłby pan swój wynik?
– Trudno mi odpowiedzieć. Wykonuję swoje obowiązki. Staram się uczciwie pracować, realizować program. Może to się ludziom podoba.
– A może podoba się, że nie angażuje się pan w awantury polityczne, trzyma się od nich z daleka? Że nie ma pana w sejmowej polityce?
– Ależ ja jestem politykiem! Zawodowym. Polityki nie da się uniknąć, zwłaszcza na stanowisku premiera. Ja pracuję bez względu na to, co dzieje się w Sejmie.
– Nie obawia się pan, że może się stać ofiarą dzisiejszego sukcesu? Że zbyt wiele naobiecywał pan ludziom i teraz może przyjść czas realizacji tych obietnic?
– O to chodzi, żeby mówić bardzo powoli, wielokrotnie to samo, żeby program rządu zapadł w pamięci. Żeby ludzie go zapamiętali. I żeby mogli później nas z tego rozliczyć.
– To może być niewygodna pamięć – na przykład po głosowaniu nad budżetem mocno narzekał pan, że posłowie odjęli Kancelarii Prezydenta 10 mln zł, a rok wcześniej był pan autorem poprawki, zabierającej Kancelarii Prezydenta – wtedy Kwaśniewskiego – 20 mln zł…
– Wtedy chodziło mi o zmniejszenie pieniędzy przeznaczanych na inwestycje. Kancelaria Prezydenta była urzędem, w którym sumy przeznaczane na inwestycje były największe…
– Koledzy z partii zazdroszczą panu tak dobrych sondaży?
– Jeśli poklepywanie po plecach, gratulacje i bicie braw uznać za przejawy zazdrości, to tak.
– Będą wcześniejsze wybory?
– Trzeba zrobić sporo, żeby znaleźć większość dla rządu, większość popierającą nasz program. Moi koledzy prowadzą wciąż rozmowy. I na bieżąco przekazują mi informacje, jak one się toczą. Ciągle mam nadzieję, że coś z nich wyniknie.
– Jeżeli wyniknie, to część pańskich ministrów będzie musiała odejść, by ustąpić miejsca kandydatom koalicjanta…
– W Polsce ministrowie nie są przywiązani do stanowiska.
Rozmawiał Robert Walenciak
SONDA
Na czym polega fenomen popularności Kazimierza Marcinkiewicza? W czym jest on lepszy od polityków lewicy?
Marek Borowski, lider SdPl
Marcinkiewicz po pierwsze daje, a nie zabiera. Po Buzku i Millerze to pierwszy premier, który rozdaje. Dostał w spadku budżet nad wyraz zasobny i tam dokonał paru przesunięć, zwłaszcza że dochody w 2005 r. były większe, niż przewidywano. Ten budżet premiera Belki, na którym za poprzedniej kadencji PiS nie zostawiało suchej nitki, teraz traktowany jest jako dobro wspólne i czerpie się z niego pełnymi garściami. SLD, gdy przyszedł do władzy, musiał ratować budżet, zmniejszać deficyt, obcinać wydatki socjalne. Generalnie trzeba było ciąć, ale oto pojawia się ktoś, kto zapowiada, że będzie dawać, i troszkę już dał. Zrobił to w ładnej oprawie medialnej. PiS jest w tym dobry.
Po drugie Marcinkiewicz jest człowiekiem nad wyraz spokojnym. Jego nic nie denerwuje. To w dużym stopniu maska ochronna, która działa na zasadzie: jest problem, odkładamy go, by rozwiązać w przyszłości. Takie problemy będą się gromadzić, ale na razie postawa jest uspokajająca. Jego sukces polega na tym, że opowiada, co robi, i dzięki temu staje się bliższy wyborcom. Ponieważ inflacja przekroczyła 5%, emerytom należy się rewaloryzacja. Ale Marcinkiewicz udaje się do emerytów i mówi, że będzie rewaloryzacja. Mówię to bez ironii. Nie ma co się złościć na premiera. To jego prawo, że opowiada, co robi, a sprawia wrażenie, że robi coś ekstra.
Wydaje się pozapartyjny i znaczna część społeczeństwa zapomni, z jakiej partii się wywodzi, choć jest powiązany z PiS wszystkimi więzami. Zachowuje neutralność i skrzętnie unika odpowiedzi na trudne pytania. W sprawie tak skandalicznej jak przedłożenie budżetu prezydentowi, gdzie naruszono prawo i zasady współżycia społecznego, mówi wszystkim, że każdy umie czytać konstytucję. Nie staje do walki, kiedy wie, że przegra. Pytanie: czy tak długo można? Dopóki będą pieniądze, to można, ale gdy się skończą, będą dylematy wyboru. Wszystkie obietnice zaczną być przypominane, to przed nami. Warto jeszcze dojrzeć u niego nadzwyczajną łaskawość większości mediów, nieagresywność, np. w przypadku z ministrem Mikoszem. Premier wiedział o jego powiązaniach, ale udawał, że nie wie. W przypadku innego premiera, zwłaszcza pochodzącego z lewicy, byłaby długa rozróba i nieustanne pytania. A dziś nawet nikt nie pyta, kto rządzi w Ministerstwie Skarbu. Niby premier, ale zapewne nadal pan Mikosz. Jednak prasa nie ma pytań. Tabloidy stały się tubą premiera, bo kiedy obiecuje, ma u nich najlepsze notowania.
Wojciech Olejniczak, wicemarszałek Sejmu, SLD
Kazimierz Marcinkiewicz obiecuje bardzo dużo. Jest aktywny, pojawia się wszędzie tam, gdzie powinien być. Prowadzi nieustanną kampanię wyborczą. Wszystkim coś daje, niczego nie odbiera. To się podoba i ma się podobać.
Jerzy Szmajdziński, przewodniczący klubu poselskiego SLD
Ten fenomen jest w jakiejś części porównywalny do popularności innych premierów w ich początkowym okresie. Dodatkowym elementem nowości jest bardzo dobry PR. Premier potrafi zatańczyć na studniówce, jest na meczu, to się podoba. Zachowuje się jak uczestnik kampanii wyborczej i robi dobrze. Przyjdzie jednak czas na rozliczanie, kiedy zostanie postawione pytanie: co pan konkretnie zrobił? Takie pytania będą coraz głośniejsze, kiedy skończy się kampania wyborcza. Wtedy się zaczną schody. Premier Marcinkiewicz ma oczywiście pewne doświadczenie parlamentarne i państwowe, ma też pewne zdolności kierowania zespołami ludzkimi. Trudno powiedzieć, w jaki sposób potrafi pozyskiwać rozmówców zagranicznych, to słabsza strona pana premiera.
Marek Dyduch, polityk SLD
Jego zaletą jest naturalność. Zachowuje się jak człowiek, czym wzbudza zaufanie. Niestety, jest skazany na porażkę, bo jako pionek w rękach Kaczyńskich ma najwyższe notowania. Z tego względu go skasują. Marcinkiewicz jednak nie jest arogancki, sprzedaje dobrze swoje decyzje, o rewaloryzacji emerytur i rent mówi naturalnie, nie popełnia błędów, ale dobre notowania będą spadać. Gdyby był tylko wyuczony i robił wszystko w sposób sztuczny, nie miałby takiego poparcia. Działa jednak z przekonaniem, wygląda na to, że wierzy nawet w rzeczy nierealne. Jednak Kaczyńscy chcą mieć monopol na władzę i nie będą tolerować ludzi zdolniejszych. A również przysłowiowa warszawka, elity salonów politycznych nie darują mu sukcesów w początkowej fazie. Jeśli tu nie zbuduje sobie zaufania, natrafi na bariery, nie dlatego nawet, że jest złym premierem, ale dlatego, że zawsze muszą przegrać ci, którzy nie potrafią sobie zapewnić przychylności elit.
not. bt
Widziane z Gorzowa
Męski premier
W ciągu swego premierowania (oficjalnie, czyli z ogłoszonym programem) Kazimierz Marcinkiewicz w Gorzowie był dwa razy. – Przyjechał na budowę trasy i wyszło, że powstaje teraz dzięki niemu. Tymczasem prace trwały już od dawna. To czysta socjotechnika – uważa Tadeusz Jędrzejczak (SLD), prezydent Gorzowa, kolega Marcinkiewcza z czasów jego pracy w szkole. Na budowie premier powiedział o akcyzie, w centrum charytatywnym rozdał pieniądze na tego typu instytucje, obejrzał mecz swoich koszykarek – w końcu tworzył zespół gorzowskich akademiczek.
Mimo zaproszenia wystosowanego przez radę miasta nie pojawił się w magistracie. Nie miał też czasu, by spotkać się z prezydentem. Tymczasem podczas wizyty w Zielonej Górze nie obyło się bez rozmowy z tamtejszymi władzami – w końcu prezydent miasta, Bożena Ronowicz, jest z PiS. Jędrzejczak tym jednak się nie martwi: – Jesteśmy z „premierowa”, więc
telefony szybciej działają.
Kiedy podczas mrozów w elektrociepłowni spadło ciśnienie, Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo nagle znalazło Gorzów na mapie i pytało, co może zrobić. To wymierna korzyść z premiera z Gorzowa – troszczą się o nas.
Niektórzy żartują, że za premiera Millera było taniej, bo tak często nie jeździł do domu i nie chodził do kościoła. Tymczasem – jak zauważają złośliwi – niedzielnemu wyjściu na mszę towarzyszą ochroniarze i samochody, mimo że z domu do kościoła jest około 200 m.
Grażyna Wojciechowska, gorzowska radna z klubu SdPl-PD, uważa, że chyba nie ma gorzowianina, który nie byłby dumny z premiera: – Podoba mi się jego swoboda w odbijaniu złośliwych piłeczek od mediów. Zawsze był pracoholikiem i zawsze był przygotowany. Teraz też wie, czego potrzeba rodzinom, bo jest ojcem czwórki dzieci. Boję się jednak tego, że ludzie, którzy zajdą wysoko, często zapominają, skąd przyszli i co mają robić. Musimy im o tym przypominać.
– Oficjalnie premier nie może faworyzować żadnego regionu, ale można zauważyć sygnały, że
Lubuskiego nie zostawi.
Pilnuje drogi S3, spotkał się już w sprawie połączenia gorzowskich uczelni. Sądzę, że urzędnik w Warszawie trzy razy się zastanowi, gdy będzie miał negatywnie rozpatrzyć wniosek premiera – zauważa Zbigniew Borek, szef gorzowskiej redakcji „Gazety Lubuskiej”.
Jakub Derech-Krzycki, poseł SLD poprzedniej kadencji, obecnie wicedyrektor szpitala wojewódzkiego, podkreśla, że o swobodzie Marcinkiewicza w kontaktach z ludźmi przekonał się już dawno: – Było to podczas debaty na temat wstąpienia Polski do UE, która odbywała się w moim byłym liceum. Dlatego też czułem się tam dobrze i uważałem, że wyszedłem na luzaka. Po mnie przemawiał Kazimierz. Okazało się, że przy nim – mimo że jestem sporo młodszy – wyszedłem na starego nudziarza. Swoją pracę zawodową zaczynał w końcu jako nauczyciel, nie ma więc co się dziwić, że ma dobry kontakt.
Zdaniem red. Borka, premier dotychczas ogniskował swe zainteresowania i wysiłki na tym, by dobrze sprzedać i rząd, i siebie: – Muszę przyznać, że robi to dobrze. Dzięki temu pomógł też swojej partii. Uważam jednak, że premier rządu, który miał zapoczątkować IV RP, nie jest od tego. Za dużo pary idzie w gwizdek.
Przykłady?
W programie drugiej oficjalnej wizyty premiera w regionie były m.in.: studniówka w Gorzowie i spotkanie ze studentami w Zielonej Górze. Na tę pierwszą – według informacji z Warszawy – premier został zaproszony. Okazuje się jednak, że to od niego zadzwoniono do dyrekcji II LO. Kazimierz Marcinkiewicz stwierdził potem, że to dobra szkoła, bo skończyli ją jego bliscy: mama, młodszy brat oraz średni syn. Nie wspomniał, że w II LO pracuje jego kuzynka, nauczycielka chemii.
Do poloneza z szefem rządu
oddelegowano najlepszą uczennicę,
a do walca poprosiła go – oczywiście przypadkowo – dziewczyna, która tańczy już od ośmiu lat. Opinie na temat wizyty Bardzo Ważnego Gościa były zróżnicowane. Na szkolnym forum można przeczytać: „Widziałem zdjęcia w „Wyborczej”. Dyrektorka na pierwszym planie, obok Małego Prezia, dziewczyny Prezia”, „Lepiej by było, żeby szkoła zasłynęła z czegoś większego niż wizyta premiera na studniówce”. Z kolei czytelnicy lokalnej „Gazety Wyborczej” na forum pisali: „Czy śnieg pomalowano na biało przed szkołą? Czy wzniesiono rusztowania przy walących się budynkach na Zawarciu, wmawiając premierowi renowację prastarego od 1945 r. polskiego Gorzowa Wlkp.? Pozdrawiam, ale taką szopkę mieliśmy już z tow. E. Gierkiem w latach 70.”, „Wie, gdzie uderzyć, aby zyskać sympatię. W tym przypadku wybrał jeszcze dojrzewającą młodzież z ogólniaka, dla której w tej chwili ważne jest „swój chłop”, a nie gospodarka czy los naszego kraju”. Licealiści z Gorzowa mogli też zobaczyć swoją koleżankę na pierwszej stronie „Faktu”. Premier obejmował ją w tańcu, a w komentarzu napisano, iż robił to „po męsku”.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy