Najlepszy pilot został zwolniony, bo ratował uczniów pod Rysami Henryk Serda chciał latać od dziecka. Marzył o chwili, kiedy popatrzy na świat z góry. Zaczął jako skoczek spadochronowy w Aeroklubie Krakowskim. Potem były szybowce, samoloty sportowe i wreszcie w 1980 r. zrobił licencję pilota śmigłowcowego. Pracował już wówczas w lotnictwie sanitarnym. Do dyspozycji ratowników był w tym czasie śmigłowiec MI-2. Sokół pojawił się z początkiem lat 90. – Byłem w swoim żywiole – opowiada Serda. – MI-2 radził sobie dobrze w terenie płaskim, ale i w Tatrach się sprawdził. Jednak, gdy przesiedliśmy się na sokoła, poczuliśmy się tak, jakby fiata 125 zamieniono na mercedesa. Kapitalne znaczenie podczas akcji ratunkowych w Tatrach miały zwłaszcza moc sokoła i jego większa maksymalna prędkość. Ponadto mógł trwać w zawisie bez ograniczeń, a MI-2 najwyżej sześć minut. Niesubordynowany O tym, że Henryk Serda nie należy do pokornych, wiedzieli od dawna i jego przyjaciele, i wrogowie. Gdy coś mu leżało na wątrobie, mówił o tym bez owijania w bawełnę. Dlatego już z końcem ubiegłego roku chodziły słuchy, że krakowskie Lotnicze Pogotowie Ratunkowe chce się go pozbyć. – W krótkim czasie dostałem aż trzy upomnienia. Zarzucono mi na przykład, że z własnej winy nie stawiłem się na dyżur. Tylko że nie dotarła do mnie wiadomość o zmianie w grafiku, a wedle starego, wypadało mi wolne. Podobno osoba odpowiedzialna za tę zmianę wysłała do mnie wiadomość mailem, ale ja jej nie odebrałem. A wystarczyło zwyczajnie powiedzieć, tym bardziej że pracujemy pokój w pokój i kilka razy dziennie mijamy się w korytarzu. Robert Gałązkowski, rzecznik prasowy Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, wyjaśnia z całą surowością, że Serda był niesubordynowany. – Żaden martwy ratownik jeszcze nikomu nie uratował życia, dlatego musimy dbać o bezpieczeństwo ludzi, którzy jadą do akcji. A tymczasem pan Serda zabierał na pokład sokoła o kilka osób więcej, niż dopuszcza regulamin. – W naszym śmigłowcu nie ma 12 foteli jak w wersji pasażerskiej – tłumaczy Serda. – W ratowniczym musi być miejsce na sprzęt, więc zamontowano pięć rozkładanych siedzeń. W dokumentacji jest napisane, że czasami leciało sześć lub siedem osób. Nie przeczę, ale gdy stawką było ludzkie życie, a mimo dodatkowych pasażerów – ratowników, którzy zresztą za pomocą osobistych uprzęży wpinali się do znajdującej się w śmigłowcu liny poręczowej – nie został przekroczony ciężar startowy, nie widziałem problemu. W Tatrach, zwłaszcza gdy lawina porywa kilka czy kilkanaście osób, decyzje trzeba podejmować błyskawicznie, zależnie od okoliczności. Ja mam ratować Śmigłowiec Sokół jest własnością TOPR i został użyczony Lotniczemu Pogotowiu Ratunkowemu. Na oficjalnych stronach internetowych LPR można przeczytać, że w jego skład wchodzi 15 regionalnych baz HEMS (Helicopter Emergency Medical Service, czyli Śmigłowcowa Służba Ratownictwa Medycznego). W każdej z nich zatrudniono lekarzy i ratowników medycznych, wyposażono śmigłowce w odpowiedni sprzęt medyczny i zestawy leków. Zdaniem autorów tej informacji, dzięki powyższej reorganizacji, która miała miejsce w 1999 r., lotnictwo sanitarne zaczęło działać profesjonalnie, utrzymuje trzyminutową gotowość do podejmowania akcji ratowniczych, może rozpocząć leczenie od momentu przybycia śmigłowca na miejsce zdarzenia, a także przetransportować pacjenta do szpitalnego oddziału ratunkowego w ramach tzw. złotej godziny. – W praktyce nie zawsze tak jest – mówi Serda. – Odnoszę czasami wrażenie, że bardziej niż ludzkie życie liczą się regulaminy i przepisy. Jakieś dwa lata temu otrzymałem upomnienie za to, że w nocy, bez drugiego pilota, odwiozłem człowieka z ciężkim zawałem serca z Zakopanego do Krakowa. Owszem, jest przepis nakazujący nocą latać w dwie osoby, ale w Zakopanem dyżuruje zawsze jeden pilot. Miałem pozwolić temu człowiekowi umrzeć? Wtedy by mnie pewnie nie ukarano. Tylko że ja przede wszystkim mam ratować, a w sytuacjach wyższej konieczności należy wybrać to, co ważniejsze. Tym bardziej że wcześniej, zanim powstało LPR, a już przecież istniało lotnictwo sanitarne, lataliśmy nocą w pojedynkę. Setki razy. Serda jest też bodaj jedynym pilotem śmigłowca, który szczęśliwie, czyli bez ofiar, już czterokrotnie lądował awaryjnie. Tylko ostanie awaryjne lądowanie w Murzasichlu (gdy ratował uczniów z Tychów) zakończyło się uszkodzeniem śmigłowca. – Pierwszy dzień akcji minął bez przeszkód. Drugiego znów zasiadłem za sterami sokoła.
Tagi:
Majka Lisińska-Kozioł