Zapamiętaj to, Talar!

Zapamiętaj to, Talar!

Warszawa 30.11.2015 r. Henryk Talar – aktor. fot.Krzysztof Zuczkowski

Zwłaszcza w zawodzie aktora słuchanie jest ważniejsze od mówienia Henryk Talar – (ur. 1945) absolwent PWST w Krakowie. Od debiutu w 1965 r. stworzył kilkaset ról teatralnych, filmowych, telewizyjnych i radiowych. Ceniony przez twórców i krytykę (uhonorowany m.in. Nagrodą im. Boya, Wielkim Splendorem, Złotym Mikrofonem) oraz widownię. Od serialu „Polskie drogi” (1976) polski „czarny charakter nr 1” poszerza swoje emploi o zupełnie inne postacie. Pracę w warszawskich teatrach łączy z występami na scenach pozastołecznych. Debiutował pan w 1965 r. w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, a po latach był pan dyrektorem tej sceny (1997-1999). Dlaczego więc 50-lecie pracy scenicznej obchodził pan w Częstochowie?  – Pozytywnie na mój jubileusz zareagował Teatr im. Adama Mickiewicza w Częstochowie, gdzie byłem dyrektorem w latach 1994-1997, a także władze miasta i przyjaciele. Minęło 20 lat, ale aktorzy i widzowie zapamiętali te trzy sezony. W prasie pojawił się tytuł „Talar powraca!”. – Wróciłem tu do ludzi i dla ludzi. Dzięki nim to nie była typowa uroczystość, ale wzruszające, pełne wspomnień spotkanie. A tort wielkości kaflowego pieca spełnił dziecięce marzenia. W bielskim teatrze zaczynał pan jeszcze przed studiami jako pracownik techniczny sceny, a dopiero potem został pan tam adeptem. – Teatr Polski pod dyrekcją Mieczysława Górkiewicza miał wtedy dobry artystycznie okres. Znał pan ten teatr jako nastoletni widz. – Biegaliśmy tam na wszystkie premiery. Moja wspaniała nauczycielka Henryka Wilczyńska organizowała nam wyjścia do teatru, także wycieczki do Krakowa. Jej pasja wykraczała daleko poza ramy programu nauczania. A co w ogóle zadecydowało, że teatr? – Kiedy ukończyłem technikum, zdawałem na wydział aktorski krakowskiej PWST, ale mnie nie przyjęli. Zacząłem pracę i jako brakarz codziennie odbijałem kartę w zakładach metalowych. Ale zaśmiecić się, czyli poddać, można tylko samemu. To coś we mnie siedziało i odzywało się. Poszedłem w zakładach do kadr i powiedziałem, że odchodzę, a następnie udałem się do Teatru Polskiego, także do działu kadr, i poprosiłem o przyjęcie do pracy. Nie pytał pan o zarobki? – To mnie pytano: „A co umiesz?”. Powiedziałem, że mam zawód technik obróbki metali skrawaniem i chcę być aktorem. Usłyszałem, że potrzebują ludzi do obsługi sceny. Zgodziłem się, bo to było dla mnie wtedy tożsame – nie widziałem różnicy między aktorami i innymi ludźmi pracującymi dla sceny. Wciąż uważam, że wszyscy w teatrze powinni być artystami. Trzeba inspirować, nie tylko wymagać. Ale dyscyplinę zawsze umiał pan utrzymać. W filmie Magdaleny Fijołek o pana dyrekcji w Teatrze im. Adama Mickiewicza pada kwestia jednej z aktorek: „Myśmy się go bali, ale w dobry sposób”. – Wszystko zależy od ludzi. Zawsze miałem szczęście do prawdziwych talentów teatralnych. Wspomnę tu Sabinę Muras, wybitną w swoim fachu, wieloletnią zastępczynię dyrektorów bielskiej sceny. Adam Hanuszkiewicz mówił: „Masz Muras w teatrze, masz spokojny sen”. Umożliwiła utworzenie w byłej stolarni małej sceny Stalarnia. Już nie ma tej nazwy (dlaczego?), ale scena pozostała. To wspomnienia nie do wytarcia żadną gumką. O swojej pierwszej dyrekcji w Częstochowie mówi pan: „Tu było najtrudniej i najszlachetniej”. – Moja praca zawsze polegała na tym, że spotykałem się z ludźmi, z którymi chciałem pracować. Chodzi o wspólne emocje, język i cel, poczucie sensu tego, co się robi. Wielu ludzi mnie tego nauczyło, nigdy nie miałem jednego artystycznego guru. Kiedy zaczynałem pracę w bielskim teatrze, szefem brygady sceny był wymagający Tadeusz Kochański. Miałem wiele obowiązków, np. pomagałem aktorom zdejmować buty. Każdy je szanował, używał tylko w roli, nigdy prywatnie poza sceną. To stary obyczaj teatralny – szacunek dla sceny i każdego rekwizytu. – Przedmioty i takie miejsca teatralne jak sznurownia w teatrze w Częstochowie czy Stalarnia są dla mnie ważne. Pewnego razu, jako młody pracownik techniczny sceny, zostałem sam na całą noc w teatrze. Nie zrobiłem tego umyślnie. Bardzo głodny (skończyły mi się kanapki od mamy) poszedłem do sklepu i kupiłem trochę ogórków. To był mój główny posiłek tego dnia. Usiadłem na chwilę na pustej, ciemnej widowni i zmorzył mnie sen. Kiedy się obudziłem, nikogo już nie było w budynku. Ten czas spędzony sam na sam ze sobą i ze sceną utwierdził mnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2016, 2016

Kategorie: Kultura